Bożonarodzeniowy jarmark w Warszawie ruszył 28 listopada. Z relacji internautów w mediach społecznościowych wynika, że zarówno w pierwszy, jak i w drugi dzień - przyciągnął tłumy.
My na jarmark wybraliśmy się w niedzielę około godz. 15:00, licząc na to, że ludzi będzie mniej i uda nam się coś przekąsić. Dość szybko okazało się, że będzie to niewykonalne.
Jarmark bożonarodzeniowy w Warszawie. Dekoracje są bardzo "skromne"
W tym roku wydarzenie jest organizowane u samych stóp Pałacu Kultury. Jedno z wejść znajduje się obok wejścia na "patelnię", czyli plac przed stacją metra Centrum. I tu pojawia się pierwszy problem. Pasażerowie, którzy z metra kierują się na ścieżkę wiodącą do Warszawy Centralnej i Złotych Tarasów, wpadają w tłum ludzi zmierzających na jarmark lub z niego wychodzących.

Połapanie się w tym, gdzie właściwie wchodzi się na jarmark warszawski też nie jest zbyt łatwe. Na trasie brakuje znaków, gdzie należy się kierować. Co więcej - początkowo sądziliśmy, że jarmark nie ma oznaczonego wejścia. Dopiero gdy z niego wyszliśmy i stanęliśmy z boku, zauważyliśmy samotną świetlną gwiazdę o dość niewielkich rozmiarach oraz napis "Wesołych Świąt". Wokół były stalowe kraty i nic więcej - żadnych choinek, lampek, dekoracji. Zresztą wystrój całego jarmarku jest równie minimalistyczny i oszczędny w środkach.
Wąskie alejki i ludzie wchodzący w tłum czekający do karuzeli i diabelskiego młyna
Ponieważ nie wiedzieliśmy, gdzie się wchodzi - poszliśmy za tłumem, a właściwie stanęliśmy, bo już od pierwszej budki zaczynała się jedna wielka kolejka. Powodem tego było wyznaczenie zbyt wąskiej ścieżki - stoiska były ustawione naprzeciwko siebie w za małej odległości. Kiedy ktoś zatrzymywał się, by sprawdzić, co jest w danej budce - ludzie idący za tą osobą też musieli stanąć. Ominięcie takiej osoby było niemożliwe, bo z przeciwnej strony "szła" druga taka kolejka. Wąskie alejki, ścisk, przepychanie się i poirytowanie tłumu przywodziło na myśl zakupy na bazarze w dzień targowy.

Udało nam się "wymiksować" z tego stania, bo zauważyliśmy, że między niektórymi stosikami są szczeliny, przez które szczupłym osobom uda się przecisnąć. Zrobiliśmy więc slalom - od jednej przerwy do drugiej i tak oto wylądowaliśmy mniej więcej na środku jarmarku. Tam dostrzegliśmy następną kolejkę, ale tym razem ludzie faktycznie za czymś "stali". Okazało się, że łańcuszek wiedzie do karuzeli. Tłum oczekujących do atrakcji wtapiał się w ten "idący". Widzieliśmy, że osoby, które dopiero co weszły na jarmark i chciały przejść na drugą stronę, przepychały się przez grupę oczekujących z trudem.
Chwilę potem wpadliśmy na jeszcze dłuższą kolejkę do diabelskiego młyna, która przecinała jarmark wzdłuż i kończyła się w pobliżu budek z jedzeniem. Po raz kolejny - jeden tłum musiał przeciskać się przez kolejny tłum.
W tej strefie szerokość ścieżki była większa, ale na niewiele to pomogło. Dojście do budek utrudniali ludzie, którzy konsumowali swoje zamówienia przy ustawionych na trasie stolikach. Po pół godziny przeciskania się i stania doszliśmy do wniosku, że na testy jarmarcznej gastronomii przyjdziemy innym razem.
Hanna Sidorska










