Czarny scenariusz dla rządu. Jerzy Hausner: Nowy prezydent nie zawaha się
Jeśli logika wyborcza zwycięży nad rozsądkiem, Polsce grozi pogłębiający się kryzys fiskalny - ostrzega Jerzy Hausner w rozmowie z Interią Biznes. Były wicepremier i minister gospodarki krytykuje słabe umocowanie ministra finansów, brak pokory w rządzie i przestrzega przed trwałym finansowaniem wzrostu długiem. - To się skończy załamaniem - podkreśla. - Rekonstrukcja rządu jest bezwzględnie potrzebna - mówi.
- Dzisiaj ryzyko przegranych przyszłych wyborów przez koalicję jest większe, niż gdyby Rafał Trzaskowski wygrał wybory prezydenckie - mówi Interii Biznes Jerzy Hausner.
- "Umocowanie ministra Domańskiego jest zbyt słabe dla przeprowadzania programów gospodarczych".
- Rozmowa na temat płacy minimalnej nie może kończyć się sporem wewnątrz rządu. - Generalnie sympatyzując z panią minister (Dziemianowicz-Bąk - red.) uważam, że popełnia błąd braku pokory. Tu za wiele jest chęci pokazania się, za mało przekonania, że ważna jest rządowa skuteczność - mówi Jerzy Hausner.
- Jeśli logika wyborcza zwycięży, konsolidacji (finansów publicznych - red.) nie będzie - ocenia b. minister gospodarki.
- Nie da się słowami długo przykrywać braku przemyślanych, długofalowych i skutecznych działań w gospodarce.
- Dobrze będzie jak utrzymamy liczbę Ukraińców i Białorusinów pracujących w Polsce na obecnym poziomie, bo bez tego nasza gospodarka kulałaby mocno - ocenia rozmówca Interii Biznes.
Bartosz Bednarz, Interia Biznes: Idą ciężkie czasy dla koalicji?
Prof. Jerzy Hausner, przewodniczący Rady Programowej Open Eyes Economy Summit, Fundacja GAP, były wicepremier i minister gospodarki, pracy i polityki społecznej: - Zasadnicza kwestia to spory koalicyjne i ryzyko, że dochodzenie do konkluzji na poziomie politycznym zablokuje możliwość działania. Nie potrafię ocenić jak silne jest to potencjalnie zagrożenie dla rządu.
Jak wygląda spójność koalicji od strony politycznej pewnie będziemy mogli więcej powiedzieć po głosowaniu nad wotum zaufania dla rządu (11 czerwca).
- Pytanie jest jeszcze jedno. Na ile w ogóle mamy do czynienia z pomysłem, planem gospodarczym. Politykę gospodarczą zastąpiła polityka wyborcza. Logika polityczna bierze górę nad gotowością do rządzenia. Polityki gospodarczej - w mojej ocenie - nie ma. Jest też kwestia samej konstrukcji rządu i braku centrum gospodarczego. Ktoś musi zarządzać procesem wdrożeniowym.
Kto?
- Upraszczając nie ma wicepremiera odpowiedzialnego za sprawy gospodarcze - koordynatora polityki gospodarczej. Skoro tego nie ma - to nie ma i polityki gospodarczej, bo brakuje miejsca, w którym koncepcja byłaby wypracowywana, a później realizowana.
Co dla koalicji oznaczają przegrane wybory prezydenckie?
- Wynik wyborów prezydenckich jest niekorzystny. Można powiedzieć: wcześniej też był przedstawiciel innego obozu politycznego prezydentem a nowy będzie zachowywać się tak samo. Tylko, że to nie musi być prawdą. Dzisiaj ryzyko przegranych przyszłych wyborów przez koalicję jest większe, niż gdyby Rafał Trzaskowski wygrał wybory prezydenckie. W związku z tym, pokusa czy motywacja do tego, żeby myśleć wyborczo będzie się narzucała sama i nasilała. Oceniam to jako poważną przeszkodę dla podejmowania działań w ramach polityki gospodarczej.
Andrzej Domański, obecny minister finansów mógłby wokół siebie skupiać centrum gospodarcze rządu? Albo po prostu nim być.
- Mam wrażenie, że publicznie minister Domański jest w tej roli obsadzany. Moje odczucie osobiste jest takie, że pewnie do tej roli by się poczuwał. Ale to nie znaczy, że wiem, że zgłasza taką chęć. Jest człowiekiem, którego można określić jako spolegliwy. Raczej będzie czekał na ewentualną nominację, niż o nią zabiegał. To odpowiada jego charakterowi.
- Sądzę, że jest jednym z tych ministrów, wokół którego jest więcej sympatii niż antypatii, ma dyskretny uśmiech, wypowiada się w sposób wyważony i spokojny. To pozytywna cecha ministra finansów, który powinien być w swoich wypowiedziach czytelny, zrozumiały, ale niekoniecznie agresywny. Nie musi być typowym politykiem partyjnym. Minister Domański w kręgach ekonomistów oceniany jest pozytywnie. Z takim zastrzeżeniem, że niewiele może.
Niewiele może? Stoi premier za nim mocno.
- Trudno sobie wyobrazić, by minister finansów nie miał poparcia premiera. Kilka pozycji w rządzie premier powinien obsadzić przede wszystkim osobami lojalnymi wobec niego, a nie wobec całego rządu, a już zwłaszcza nie wobec całej koalicji. Jedną z nich jest minister finansów. Z prostego powodu - minister finansów ma ogromny instrument władzy - może nie dać pieniędzy. Ale żeby nie dawać pieniędzy musi mieć aprobatę premiera, ponieważ wszyscy, którzy od ministra finansów słyszą "nie" - niezależnie od tego czy jest to wypowiadane w sposób kategoryczny, czy dyplomatycznie - to i tak na koniec idą do premiera. Szef rządu nie chce mieć sam na głowie wszystkich ministrów i kłopotów z tym związanych, więc odsyła ich do ministra finansów. To jest możliwe tylko wtedy, kiedy ma do niego zaufanie i sam stanowi jego polityczne zaplecze.
I teraz tak jest?
- Tak jest, i dlatego minister finansów nie musi być uwikłany w rywalizację polityczną: rządową czy koalicyjną. Na pewno jest w centrum wszystkich możliwych sporów. Większość z nich jest o pieniądze. Nie ma takiego sporu rządowego, który nie miałby konsekwencji finansowych. Z tego punktu widzenia, umocowanie ministra Domańskiego dla mówienia innym ministrom "nie" i niedawania pieniędzy jest wystarczająco silne. Natomiast jest zbyt słabe dla przeprowadzania programów gospodarczych.
O reformy wiemy, że jest ciężko.
- Namnożono liczbę ministerstw. Stworzono Ministerstwo Przemysłu kompletnie bez sensu. To było oczywiście polityczna kalkulacja, że łatwiej będzie panować nad nastrojami w górnictwie węgla kamiennego i w ciężkich sektorach gospodarki, które są skoncentrowane na Śląsku. Potwierdziło się to tylko częściowo. Na pewno górnikom było bliżej do pani minister - i w sensie mentalnym, i w sensie geograficznym. Mamy jednak do czynienia z brakiem spójności, czyli niepodejmowaniem działań. Summa summarum to jest układ paraliżujący. Druga niezwykle ważna kwestia to nieszczęsna konstrukcja koalicyjna w każdym ministerstwie.
To powoduje jeszcze jedno. Do kreowania polityki gospodarczej jest wielu chętnych w rządzie, tylko kierunki są różne.
- Każde ministerstwo odzwierciedla konstrukcję koalicyjną, czyli mamy przeniesienie sporów partyjno-koalicyjnych do wewnątrz ministerstw, co tym bardziej paraliżuje ich prace. To się nie ujawnia w MF, bo akurat ten zespół nie wysyłał do tej pory na zewnątrz takich sygnałów. Jest jednak kilka ministerstw, o których dosyć powszechnie wiadomo, że nie działają, dlatego że kierownictwo nie współdziała, bo ministrowie pochodzą z różnych środowisk politycznych i myślą bardziej o sobie niż o państwie.
- To, co nazwane zostało rekonstrukcją rządu jest bezwzględnie potrzebne, przy czym elementem tej rekonstrukcji powinna być nie tylko mniejsza liczba ministerstw, ale i ich wyprofilowanie. A w szczególności zdecydowanie, czy centrum gospodarcze ma być skoncentrowane w Ministerstwie Finansów. Wtedy minister finansów musiałby być jednak wicepremierem.
O ile powinna rosnąć płaca minimalna w 2026 r.? W rządzie mamy spór.
- Ten spór okresowo wraca, ponieważ mamy dwie różne perspektywy. Spojrzenie minister Agnieszki Dziemianowicz-Bąk, co też wynika z jej usytuowania politycznego, jest wyraźnie prospołeczne. Czyli jest to myślenie, które podzielam częściowo, że płaca minimalna jest nam potrzebna i że płaca minimalna musi rosnąć w korespondencji z przeciętnym wynagrodzeniem i inflacją. Natomiast pani minister, postulując wyższe niż należałoby podniesienie płacy minimalnej, nie uwzględnia wystarczająco konsekwencje dla rynku pracy i gospodarki.
I budżetu. Znacząca część minimalnego wynagrodzenia to jest wynagrodzenie pracowników sfery budżetowej.
- I słusznie się tym martwi minister finansów. Mamy dwa negatywne skutki zbyt szybko rosnącej płacy minimalnej. Jeden to jest ten budżetowy, ale drugi łączyć trzeba ze wzrostem indywidualnym jednostkowych kosztów pracy, których dynamika przekracza wzrost wydajności pracy.
Co to znaczy?
- Niekorzystna dynamika wynagrodzeń i wydajności powoduje, po pierwsze, pogorszenie wyników finansowych przedsiębiorstw i ograniczenie ich możliwości inwestycyjnych, a po drugie - osłabienie konkurencyjności naszej gospodarki. Nie wolno oczywiście tylko przez płacę minimalną wyjaśniać naszych problemów. Jeszcze jedno: nie powinno być tak, że rozmowa na temat płacy minimalnej kończy się sporem wewnątrz rządu.
W samym procesie są jeszcze pracodawcy i związkowcy.
- Zawsze byłem zwolennikiem takiego rozwiązania, że związki zawodowe i reprezentacje pracodawców wypracowują samodzielnie skalę podwyżki w ramach Rady Dialogu Społecznego. Tylko że RDS nie działa - chcę to wyraźnie podkreślić. Powinni się oni dogadywać, patrząc na zupełnie dwie różne strony tego samego medalu. Jak nie potrafią dojść do porozumienia, to wtedy wkracza rząd i ustala. Ale pod żadnym pozorem nie powinien być to publiczny ministerialny spór.
Minister wyszła przed szereg?
- To błąd w sztuce. Pani minister powinna od premiera otrzymać wyraźną dyrektywę, jak działać. To wspólna decyzja całego rządu. Pani minister Dziemianowicz-Bąk jest w resorcie, którym kiedyś kierowałem; generalnie sympatyzując z panią minister uważam, że popełnia błąd braku pokory. Tu za wiele jest chęci pokazania się, za mało przekonania, że ważna jest rządowa skuteczność.
Jak idzie nam naprawianie finansów publicznych?
- Umówmy się, że do tej pory minister finansów mówił często "nie" różnym wydatkom, ale w skali finansów publicznych to nie brzmiało specjalnie kategorycznie. W tym sensie swoją rolę w pewnym stopniu wypełnia. Mniej mnie niepokoi, przynajmniej na razie, to jak szybko rośnie dług publiczny w stosunku do PKB. Bardziej poziom deficytu budżetowego. Ponieważ z roku na rok wyraźnie rośnie.
Nawet sobie wypisałem kilka danych. W zeszłym roku, zamiast pierwotnie planowanego deficytu 5,1 proc. PKB, wyszło ostatecznie 6,6 proc. W tym roku - zgodnie z wieloletnim planem przywracania równowagi finansów publicznych - miało być 5,5 proc. PKB, choć ustawa budżetowa przewiduje 7,3 proc. PKB. Będzie 6,3 proc. - deklaruje rząd. Wciąż dużo.
- Znacznie powyżej granicy traktowanej jako poziom bezpieczeństwa, czyli 3 proc. PKB. Nie twierdzę, że 4 czy 5 proc. jest nie do przyjęcia. Tu nie chodzi o konkretną liczbę, ale o dynamikę wzrostu deficytu. Za poprzedniej ekipy osiągnęliśmy 6 proc., za tej doszliśmy już do 6,6 proc., w tym roku może się okazać, że roczny deficyt będzie jeszcze większy.
Pana zdaniem po wyborach konsolidacja fiskalna jest wciąż jeszcze na stole?
- Jeśli logika wyborcza zwycięży, konsolidacji nie będzie. Poziom wiarygodności ekonomicznej naszego państwa będzie słabł. Koszty obsługi długu rosły. Problemy fiskalne będą się pogłębiały.
Rząd mówi - wydajemy na obronność.
- W związku z tym, jeśli innych wydatków nie można obciąć z powodów politycznych, a ze względu na wymogi bezpieczeństwa muszą zwiększać się wydatki zbrojeniowe, to jesteśmy na ścieżce wzrostu poziomu deficytu, a zarazem obniżania poziomu wiarygodności ekonomicznej państwa. Dlatego o plan konsolidacji finansów publicznych - co do skali wydatków i skali deficytu, jak i co do uporządkowania finansów publicznych - poważni ekonomiści upominają się systematycznie. Nie twierdzę, że to jest najważniejszy nasz dzisiaj problem. Ale nierozwiązywany powoduje, że obniżamy możliwości wzrostu gospodarczego.
Jak to?
- Finansowanie rosnącym długiem wzrostu gospodarczego trwale nie jest możliwe. Skończy się załamaniem gospodarczym. Potrzebujemy tempa wzrostu, które systematycznie, bez stymulacji pustym pieniądzem sięga 4 proc. PKB rocznie. Polityka fiskalna musi stworzyć przestrzeń dla wydatków rozwojowych, wydatków inwestycyjnych, modernizacyjnych. Dzisiaj w większości są to nadal wydatki socjalne.
Projekt ustawy budżetowej na 2026 r. będzie momentem prawdy?
- Największą przysługę, jaką koalicja mogłaby zrobić opozycji, która usilnie będzie dążyła do tego, żeby ten rząd wywrócić możliwie najszybciej, byłoby nieuchwalenie budżetu w konstytucyjnym terminie. To dawałoby pretekst do rozwiązania Sejmu. Nowy prezydent nie zawaha się, to jasne. W związku z tym z jednej strony będzie presja, żeby budżet uchwalić w terminie, bo inaczej nie będzie tego rządu. Z drugiej będzie pokusa ze strony koalicjantów: zgodzimy się, ale musimy dostać na to, na to i na to. Dla ministra finansów to będzie kolejny trudny budżet. Wcale nie będzie łatwiej tylko dlatego, że rząd uzyska wotum zaufania.
Zakładając oczywiście, że je uzyska.
- Tak sądzę. Obawiam się jednak, że nadal będziemy mieli dwa budżety: ten, który uchwalany jest w parlamencie i który jest do pewnego stopnia ekonomiczną fikcją. Bowiem jednocześnie znacząca część wydatków jest przeprowadzania poprzez fundusze pozabudżetowe. Znika z obrazu, i pozostaje poza kontrolą. Im bardziej staramy rzeczywisty stan finansów zdjąć z widoku, tracimy możliwość prawidłowego rozpoznawania sytuacji, bo politycy zaczynają wierzyć w swoje słowa.
Brak ograniczenia deficytu oznacza nowe tarcia z UE?
- Obawiałbym się tego akurat umiarkowanie. Gdyby wobec nas Komisja Europejska chciała być bardziej restrykcyjna, to musiałaby być równie restrykcyjna wobec innych krajów. A tak nie jest. Nie mówię, że to nie ma znaczenia, bo oczywiście ma - dla rynków finansowych, dla wiarygodności zewnętrznej państwa. To wszystko tworzy klimat, który albo pomaga w pobudzaniu działalności gospodarczej albo szkodzi ze wszystkimi skutkami dla dynamiki gospodarczej. Według mnie gros spraw, którymi się musimy zająć zależy bezpośrednio od nas. To jest zadanie, które musimy wykonać dla siebie, a nie dlatego, że Bruksela nam pogrozi palcem.
Co z tą wiarygodnością polskiej gospodarki?
- Do Indeksu Wiarygodności Ekonomicznej Polski w tym roku dołączamy trzy kraje: Hiszpanię i Włochy, żeby także pokazać jak wyglądamy na tle dużych gospodarek strefy euro oraz Litwę - to akurat mała gospodarka z naszego regionu. Indeks pokazuje, że Polska wygląda gorzej niż Czechy, Słowacja i Hiszpania, lepiej niż Rumunia i Węgry. Jesteśmy tak po środku. Rok 2024 nieco podniósł poziom wiarygodności, ale ona wciąż jest znacząco obniżona w stosunku do okresu sprzed roku 2015. Oczywiście nie dotyczy to tylko Polski. Pandemia, wojna i inflacja miały istotny negatywny wpływ. Ale to oznacza ogromną rezerwę wiarygodności, o co trzeba zadbać.
Pytanie czy rządzący jeszcze słuchają ekonomistów?
- Nie doceniają znaczenia wiarygodności ekonomicznej państwa i jej wpływu na zachowania gospodarstw domowych, inwestorów, pracodawców. Dbanie o wiarygodność ekonomiczną jest jednym z kluczowych aspektów polityki gospodarczej, co wymaga nie tylko dobrej komunikacji, ale po prostu skutecznej polityki. Nie da się słowami długo przykrywać braku przemyślanych, długofalowych i skutecznych działań w gospodarce.
Bagatelizujemy ten problem?
- Doraźna kalkulacja wchodzi w nawyk. Pułapka oportunizmu zawiera się w tym, że taka postawa przyzwyczaja nas do myślenia krótkookresowego i niepodejmowania wysiłku. Oportunizm jest zwodniczy. Na koniec nie jesteśmy przygotowani na coś, czego czasami nie da się przewidzieć, ale na ogół przewidzieć można i na coś o czym eksperci trąbili.
Co dalej z wymiarem sprawiedliwości?
- W kontekście sprawności działania sądownictwa i pewności obrotu gospodarczego, zasadniczej zmiany nie ma. Bo skąd miałaby się wziąć. Jesteśmy uwikłani w spór o sędziów, Trybunał Konstytucyjny, o KRS i w sytuacji na swój sposób patowej. Mamy też byłego ministra sprawiedliwości, który mówi: sędziowie, prokuratorzy, uważajcie, my wrócimy do władzy. To jest prosty komunikat, by sędziowie zachowywali się politycznie, przewidując możliwe skutki personalne. Powoduje określone konsekwencje: jedni będą uprawiali mimikrę, inni będą nadgorliwymi pokazując, że czekają już na ich przyjście. Rozwala system od środka. Tutaj żadnej zasadniczej poprawy nie ma. Układ sił politycznych w Polsce jest taki, że najwyraźniej w tym obszarze ugrzęźliśmy.
Jak nam idzie deregulacja gospodarki?
- Hasło odbija się jak echo i wraca. Nie same regulacje są problemem.
A co jest?
- Każda zmiana ustawowa w sytuacji takiej mnogości przepisów pociąga kolejne zmiany ustawowe. Robione w trybie kampanijnym są niedopracowane. Proponowałem jako minister, żeby wprowadzić zasadę, że kolejna trzecia nowelizacja danej ustawy gospodarczej wymaga jej uchwalenia w całości od początku, co spowoduje, że będzie mniej wrzutek, że nie będzie nieustannego korygowania już skorygowanego, że legislacja musi być przeprowadzana z namysłem. W wielu krajach dyskutowana jest zasada two out, one in. To znaczy, że jeśli jeden przepis jest wprowadzany do ustawodawstwa - dwa są wyrzucane. W naszej praktyce legislacyjnej niewykonalne. Jeśli chcemy uniknąć nadmiernych regulacji, to musimy pomyśleć inaczej o całym procesie ustawodawczym, wprowadzając stabilne reguły. No ale tego się nie da zrobić, jeśli podejście do systemu prawa, do porządku konstytucyjnego zostało w Polsce bardzo silnie skorelowane z interesem politycznym.
Polska osiągnęła bezpieczny poziom nasycenia imigrantami zarobkowymi - powiedział pan w ostatnim wywiadzie dla "DGP".
- To jest element naszego bezpieczeństwa gospodarczego. W socjologii politycznej wskazuje się, że po przekroczeniu w danej populacji nasycenia imigrantami powyżej 10 proc. nasilają się konflikty. Drugi aspekt sprawy to, ilu potrzebujemy imigrantów zarobkowych, ilu ich jest i czy możemy mieć ich więcej. Uważam, że nie uda nam się. Nie dlatego, żebyśmy ich nie wchłonęli na nasz rynek pracy, tylko że ich nie ma skąd brać. I dobrze będzie jak utrzymamy liczbę Ukraińców i Białorusinów pracujących w Polsce na obecnym poziomie, bo bez tego nasza gospodarka kulałaby mocno.
Jeśli dochodzimy tu też do ściany, to gdzie szukać nowych rezerw?
- Jedyna rezerwa - to rezerwa produktywności, czyli lepszego wykorzystywania wszystkich swoich zasobów, w tym zasobów pracy i ich jakości, tj. kompetencji. Niestety nie koncentrujemy się w polityce gospodarczej na tych sprawach.
Zwiększanie produktywności - złoty graal ekonomistów!
- Jeśli chcemy myśleć o zwiększeniu produktywności, to musimy myśleć o rozpoznaniu wszystkich zasobów, którymi dysponujemy.
To ja rzucę dla przykładu. Węgiel.
- Rozmowa o węglu nie powinna polegać na tym, czy mamy dużo tego węgla, czy nie mamy. Tylko czy potrafimy ten węgiel tak wykorzystywać, że to, co uzyskujemy z węgla ma silniejszy efekt mnożnikowy. Mówiąc wprost, jeśli węgiel jest dzisiaj najdroższym surowcem energetycznym i jego eksploatacja rodzi wszystkie inne konsekwencje, w tym środowiskowe, to problem nie polega na tym, że możemy z węgla zrezygnować, bo nie możemy od razu tego zrobić, ale na tym, że nie możemy na nim się opierać dłużej. Potrzebna jest strategia wychodzenia z uzależnienia węglowego. Mamy najdroższy rachunek energetyczny, jako konsekwencję ekonomiczną spalania węgla. Potrafimy wyprodukować energię elektryczną w wystarczającej ilości, ale ona jest relatywnie droga, czyli obniża naszą konkurencyjność. Musimy się zastanowić, co zrobić, żeby mniej zużywać energii i żeby była tańsza. To są rzeczy ze sobą powiązane. Na tym polega dyskutowanie o produktywności.
Na razie to mamy recesję kredytową i słabe inwestycje od lat. Można zwiększać produktywność bez inwestycji?
- Mamy niski poziom stopy inwestycji, mamy niską motywację do inwestowania, awersję inwestycyjną. W dodatku znacząca część kapitału rodzimego w tej chwili wybywa z kraju. Niech pan zobaczy, jak wiele polskich przedsiębiorstw rzeczywiście przenosi swoją działalność poza granice, już nie mówiąc o tym, że Polacy zaczęli swoje oszczędności lokować w nieruchomościach w innych krajach.
Da się to wyjaśniać wciąż toczącą się na Wschodzie wojną?
- To nie jest takie proste. Moim zdaniem nie jest tak, że ludzie po prostu chcą mieć miejsce do ewentualnej ucieczki. Łączy się tu może, mogę i warto. Jeśli warto tam, to dlaczego nie warto tu? Trzeba się zastanowić, dlaczego oszczędności krajowe nie są lokowane w inwestycje w Polsce.
Dlaczego?
- A co robimy z rachunkiem energetycznym, a co robimy z kompetencjami, z innowacyjnością polskiej gospodarki? A co robimy z rozrośniętą biurokracją i nieczytelnymi przepisami? A jak długo dalej będziemy jeszcze miotać się z naszym systemem podatkowym? Jest kilka perspektyw polityki gospodarczej: ta krótkookresowa, co można zrobić w rok, dwa lata, w kadencji i jest ta długookresowa, która jest w ogóle dla nas coraz trudniejsza ze względu na to, jak jesteśmy pęknięci politycznie.
Wyborcza kampania pokazała jeszcze jedno, że nie dyskutujemy dzisiaj o gospodarce, o perspektywie dłuższej niż kolejne wybory. W wyborach prezydenckich gospodarki nie było, spojrzenia w przyszłość de facto też nie. Była przeszłość.
- Wielokrotnie namawiano mnie, żebym pomagał w pisaniu gospodarczych programów wyborczych. Mówiłem "nie". Z mojego punktu widzenia to nie ma sensu. Nikt tych programów nie czyta, nikt się nimi nie przejmuje po tym jak osiągnie sukces lub poniesie porażkę. Znam się na opracowywaniu założeń polityki gospodarczej i ich realizacji. I przypominam, kiedyś udało się Balcerowiczowi, Steinhoffowi. To znaczy, że się da. Wiele razy potrafiliśmy w trudnej sytuacji przełamać impas. Potrzebujemy działania, które będzie miało w sobie odwagę i perspektywę.
Rozmawiał Bartosz Bednarz
prof. dr hab. Jerzy Hausner - profesor doktor habilitowany nauk ekonomicznych, przewodniczący Rady Programowej Open Eyes Economy Summit oraz Rady Fundacji Gospodarki i Administracji Publicznej, b. wicepremier i minister gospodarki, pracy i polityki społecznej, poseł na Sejm 2001-2005, członek Rady Polityki Pieniężnej III kadencji, członek korespondent Polskiej Akademii Umiejętności, laureat nagród: Kisiela, Władysława Grabskiego i Edwarda Lipińskiego, doktor honoris causa Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.