Gospodarczy rok rządu. Polska "na rauszu" miliardów z UE, ale co dalej?

Bilans gospodarczy rządu Donalda Tuska w okresie dwunastu miesięcy, które upłynęły od wyborów 2023 r., to blaski i cienie. Z jednej strony mamy odblokowanie miliardów z KPO, które powinny napędzić inwestycje, a przez to pomóc wzrostowi PKB. Z drugiej - wielką dziurę w tegorocznym budżecie i jeszcze większą w przyszłorocznym, rosnące potrzeby pożyczkowe i gigantyczne koszty obsługi zadłużenia. I wreszcie - procedurę nadmiernego deficytu, którą objęła nas Bruksela. W efekcie Polska musi zacisnąć pasa i pilnować wydatków. Koniunktura w najbliższym czasie będzie nam pomagać i właśnie dlatego teraz jest czas na powrót do rozważnej polityki budżetowej - mówią eksperci.

Rocznica wyborów parlamentarnych 2023 r. to data, która siłą rzeczy sprzyja podsumowaniom. Przystępując jednak do dyskusji nad gospodarczymi sukcesami i porażkami rządu Koalicji 15 października, należy uwzględnić fakt, że ekonomiczne stery gabinet Donalda Tuska przejął de facto na przełomie 2023 i 2024 roku.

Odblokowanie pieniędzy z KPO niewątpliwym sukcesem rządu

- Pamiętajmy, że chociaż wybory odbyły się 15 października, to rząd powstał dwa miesiące później, przy czym grudzień był właściwie miesiącem straconym. Trudno zatem oceniać to, co rząd zrobił podczas tych ostatnich dziesięciu miesięcy; na podsumowania przyjdzie czas po czterech latach - mówi nam Piotr Kuczyński, analityk DI Xelion. 

Reklama

- Na pewno jednak pierwszą rzeczą, która się narzuca na myśl, kiedy mówimy o ostatnich dziesięciu miesiącach w gospodarce, jest fakt, że udało się sięgnąć po pieniądze z KPO i że będziemy po nie sukcesywnie sięgali - a jest to sporo pieniędzy, bo ponad 60 mld euro. Nie wiemy jedynie, czy uda się rządowi przesunąć termin wykorzystania tych środków na 2027 r. z 2026 - gdyby tak się stało, byłby to niewątpliwy sukces. Inaczej grozi nam bowiem, że zwyczajnie nie zdążymy wykorzystać tych środków, co byłoby niepowetowaną szkodą - podkreśla ekspert.

Odblokowanie środków z KPO, które Koalicja Obywatelska niosła na przedwyborczych sztandarach jako swoje główne zobowiązanie, ma przede wszystkim wspomóc inwestycyjną "nogę" wzrostu gospodarczego, która obecnie mocno kuleje. Na domiar złego rządzący nie mogli w ostatnich miesiącach liczyć na składową PKB, która "tradycyjnie" ciągnęła w górę polski wzrost - czyli konsumpcję. Boleśnie odczuł to budżet państwa, bo większa konsumpcja to większe wpływy do budżetu z podatku VAT. 

Brak nowelizacji budżetu na 2024 rok może dziwić

W efekcie Ministerstwo Finansów już skorygowało prognozy dochodów budżetowych na 2024 r., i to aż o 40 mld zł - a największa korekta dotyczy właśnie dochodów z VAT, które mają być mniejsze o 17,1 mld zł.

- Ze zdziwieniem patrzę na to, że minister finansów nie znowelizował tegorocznego budżetu, biorąc pod uwagę to, jak bardzo jest on wymagający - mówi Piotr Kuczyński. - Kulała sprzedaż detaliczna i produkcja przemysłowa, co obniżało wpływy do państwowej kasy. Mocno podejrzewam, że wydatki z tego roku zostaną więc "utopione" staraniami księgowości MF w przyszłorocznym wielkim deficycie, prognozowanym na bez mała 290 mld zł. 

Nasz rozmówca wskazuje, że o ile łatwo można zrozumieć słabsze zachowanie się produkcji przemysłowej, to zachowanie się konsumpcji trudniej jest wytłumaczyć. 

- W przypadku produkcji przemysłowej sprawa jest jasna: na wykorzystanie środków unijnych i ruszenie z inwestycjami potrzeba czasu. Osiem czy dziewięć miesięcy to za mało; liczę jednak, że już w przyszłym roku będziemy widzieli poważny ruch inwestycyjny i to powinno nakręcić produkcję. 

Minister funduszy i polityki regionalnej Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz poinformowała w piątek 11 październik, że w 2024 roku do Polski wpłynie łącznie 67 mld zł z Krajowego Planu Odbudowy. W ramach programu Polska otrzymuje pieniądze w postaci bezzwrotnych dotacji oraz preferencyjnych pożyczek.

Nastroje w gospodarce a strach przed wojną. Ekspert: Potrzebna wyważona retoryka

- Jakąś zagadką są natomiast wydatki Polaków i wyniki sprzedaży detalicznej. Trudno powiedzieć, czyja to jest wina, że nie rośnie ona tak, jak byśmy tego chcieli - natomiast w pewien sposób jest to związane z polityką i z przekazem medialnym. Po pierwsze - inflacja: Polacy boją się inflacji; przez pół roku mówiono nam, że trzeba się szykować na jej mocny wzrost, co mogło zniechęcać do wydatków. Dziś ekonomiści prognozują, że do końca roku będzie ona oscylować wokół 5 proc., co jest poziomem nieporównywalnym z zeszłorocznym. Niemniej koszty utrzymania mieszkania znacznie wzrosły, konsumując środki, które Polacy mogliby przeznaczyć na inne zakupy - zauważa analityk DI Xelion.

- Drugi powód to strach przed wojną. Wypowiedzi polityków czy szefa sztabu generalnego o tym, że niedługo będziemy z bronią w ręku stawali w obronie Polski, tworzą klimat, który nie sprzyja wydawaniu pieniędzy - mówi Piotr Kuczyński. - Rozumiem, skąd ta retoryka - rząd chce uzasadnić te potężne wydatki na zbrojenia z budżetu państwa, jednak jest to przeciwskuteczne z perspektywy wspierania gospodarki. Nie zachęca ani konsumentów do wydatków, ani firmy do inwestycji. Warto spojrzeć na to, co robią tak zwane "duże pieniądze", ale i średniozamożni konsumenci - już teraz kupują oni nieruchomości w takich krajach, jak Portugalia, Hiszpania czy Włochy, byle dalej od granicy z Rosją. Z kolei przedsiębiorcy mogą obawiać się inwestowania w rozwój swojego biznesu, bo przyjdzie wojna i zniweczy ich wysiłki. Być może warto, aby politycy zastanowili się nad tym, że chęć uzasadnienia zbrojeń zabija chęć pomocy gospodarce, bo gospodarce pomaga się nie tylko poprzez wydatki fiskalne, ale także przez oddziaływanie na poprawę nastrojów. 

- Inwestorzy zagraniczni jednak mniej boją się wojny i mają nieco inne spojrzenie na ten konflikt - dodaje analityk. - Kupują nasze akcje, kupują naszą walutę - kurs złotego umocnił się po wyborach, od paru miesięcy obserwujemy stabilizację, ale myślę, że złoty nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Rentowności wprawdzie nie spadły znacząco - ale trudno o spadek w otoczeniu wysokich stóp procentowych - dodaje.

Polska gospodarka ma przed sobą dobre lata. Ale uwaga na ryzyka

Tuż po wyborach parlamentarnych 2023 r. zadziałała tzw. "premia polityczna": rynki liczyły na normalizację stosunków Polski z Unią Europejską po zmianie opcji rządzącej i na fali tego pozytywnego sentymentu obserwować można było aprecjację złotego.

- Zagraniczni inwestorzy uważają nas teraz za solidny kraj i chcą zyskać na naszym rozwoju, bo nie ulega wątpliwości, że w przyszłym roku wzrost będzie większy - wskazuje Piotr Kuczyński. - Czy będzie to 4 proc., czy 3,9 proc. założone przez rząd w projekcie przyszłorocznego budżetu - to już szczegół, na pewno jednak będziemy solidnie powyżej 3 procent. Rozpędzą się inwestycje. Jest jednak jeden problem, a mianowicie wzrost płacy minimalnej, która w tym roku po dwukrotnej podwyżce wskoczyła na poziom 4300 zł, a w przyszłym roku ma wzrosnąć do 4626 zł. Obecnie w Polsce na płacy minimalnej jest 38 proc. pracujących. To prowadzi do utraty konkurencyjności przez Polskę - jakkolwiek obywatele cieszą się, że więcej zarabiają. To, że płaca minimalna idzie w górę, powoduje bowiem szybki wzrost wynagrodzeń w całej gospodarce. 11 proc. w tym roku - to dużo. W tej sytuacji dobrze byłoby oprzeć wzrost płacy minimalnej o unijną wartość referencyjną - 60 proc. mediany czy 50 proc. średniego wynagrodzenia. Dawałoby to już zupełnie inne liczby - jeśli przypomnimy sobie, że media wynagrodzeń w gospodarce narodowej w marcu wyniosła niewiele ponad 6,5 tys. zł, to 60 proc. z tej kwoty daje 3900 zł. Rząd dotychczas tego nie zrobił; pytanie, czy zdecyduje się na takie rozwiązania w roku wyborczym?  

Zadłużenie Polski rośnie. Długi Gierka bledną przy obecnych sumach

- Rok wyborczy generalnie rodzi ryzyka, ponieważ politycy przyzwyczaili już społeczeństwo do ekspansji fiskalnej i funkcjonowania w przekonaniu, że na różne wydatki socjalne znajdą się pieniądze - dodaje nasz rozmówca. - W efekcie pożyczamy coraz więcej i zadłużamy się - choć ten akurat trend widać nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Bank Światowy co jakiś czas ostrzega, że globalny przyrost zadłużenia to już efekt gigantycznej kuli śniegowej. Polska, na tle USA, jest jeszcze krajem stosunkowo mało zadłużonym - dzisiaj jest to poziom 53-54 proc. PKB w porównaniu do 120 proc. PKB w Stanach. W 2025 roku ma to być 59,8 proc. PKB. Niemniej jest to 2,4 bln zł, czyli 600 mld dolarów. Słynne długi z czasów Gierka stanowiły ledwie 7 proc. tej sumy.

Zadłużenie Polski to kwestia, która spędza ekonomistom sen z powiek. Główny ekonomista Grant Thornton Marcin Mrowiec w rozmowie z Interią Biznes podkreśla zależność między szybkim przyrostem długu i często nieprzemyślanymi wydatkami, o których decyduje nie ekonomiczna rozważność, ale czysto polityczna kalkulacja.

- Na pewno nieco ironicznie można stwierdzić, że rządowi należy zaliczyć na plus to, że nie wprowadził w życie wszystkich pomysłów, z którymi partie koalicyjne szły do wyborów - mówi Marcin Mrowiec. - Poprzedni rząd napędził bowiem oczekiwania społeczne i wydatki z państwowej kasy, mówiąc, że pieniądze są i będą - ale nie dopowiadając, po jakim koszcie - bo rząd tych pieniędzy nie wyczarowuje, a pożycza, obciążając społeczeństwo kosztami obsługi tego długu. 

- I tak, na podstawie tego, co zapisano w strategii zarządzania długiem publicznym, możemy obliczyć, że w tym roku zadłużenie wzrośnie o 295 mld zł, a w przyszłym roku o 335 mld zł - wskazuje ekonomista. - Temu wzrostowi zadłużenia towarzyszy retoryka, w myśl której możemy wydawać i która akcentuje to, że są wydatki niejako narzucone wyższą koniecznością, tj. na zbrojenia - i tak zwane wydatki słuszne. Wśród tych wydatków słusznych są programy socjalne, w tym "babciowe", które (zgodnie z Oceną Skutków Regulacji) dodatkowo dociąży budżet państwa kosztem 65 mld zł w perspektywie 10 lat. Program ten jest pokłosiem kampanii wyborczej; niestety, wbrew deklaracjom nie przeprowadzono dyskusji nad jego sensownością, kontynuując tutaj zły zwyczaj poprzedniego rządu, który obiecywał coś, następnie wprowadzał wydatki i zadłużał państwo. Dodatkowy problem polega na tym, że nie są to wydatki produktywne. Moja hipoteza jest taka, że będziemy mieć kolejny bardzo kosztowny program (obok świadczenia “800 plus", w tym roku kosztującego budżet państwa 70 mld zł), który nie zrealizuje podstawowego zakładanego celu, tj. wzrostu dzietności, a środki z którego można by spożytkować w sposób bardziej racjonalny, np. na zapewnienie godziwych pensji nauczycielom, tak, by dzieciom, które już się urodzą, zapewnić z kolei dostęp do dobrej edukacji w szkołach powszechnych.  

Uwaga na nieprzemyślane wydatki. "Zderzymy się ze ścianą"

- Nie możemy bezrefleksyjnie podążać tą ścieżką nieprzemyślanych wydatków, bo zderzymy się ze ścianą - ostrzega główny ekonomista Grant Thornton - To zderzenie nie nastąpi za 2-3 lata; teraz jesteśmy przed zastrzykiem środków unijnych, które w przyszłym roku zadziałają jak steryd dla wzrostu gospodarczego. Proces wzrostu płac będzie z kolei napędzał konsumpcję, więc najbliższa perspektywa jest pozytywna. Niemniej powinniśmy wziąć pod uwagę to, że poważnie się zadłużamy i to generuje nam potężny ciężar na przyszłość. Za kilka lat, kiedy minie ten rausz związany po dożylnym zastrzyku unijnych miliardów, obudzimy się z bardzo dużymi kosztami zadłużenia. W takiej sytuacji będzie trudno przeprowadzać reformy, a w międzyczasie wzrost płac sprawi, że nasza gospodarka przestanie być konkurencyjna. Mój główny postulat do rządu jest więc taki, żeby nie zmarnować tych dwóch dobrych lat, które nas czekają, i przygotować się na to, co będzie później.

- W aneksie do średniookresowego planu budżetowo-strukturalnego zawarto scenariusz ostrzegawczy, według którego brak wysiłku fiskalnego może skutkować wzrostem długu sektora do 90 proc. PKB w ciągu dekady, a wciągu 15 lat do 100 proc. Ktoś mógłby powiedzieć, że inne kraje mają wyższe zadłużenie i funkcjonują - ale też mają one lepszą historię kredytową i inwestorzy wymagają od nich niższych odsetek. Jeśli nic nie zrobimy, to znajdziemy się na ścieżce do kryzysu finansów publicznych, bo ciężar takiego długu przy odsetkach obecnie żądanych od pożyczania państwu polskiemu byłby nie do udźwignięcia, szczególnie w kontekście potrzeb dodatkowych wydatków na zdrowie, energetykę itd. - podkreśla ekspert.

- Rząd to widzi, ale nieśmiało podchodzi do rozwiązania tego problemu - owszem, jest przewidziana konsolidacja fiskalna, ale jest ona odkładana na później. W 2025 r. ma przynieść dostosowanie rzędu zaledwie 0,25 proc. PKB. 

W średniookresowym planie budżetowo-strukturalnym, który rząd wysyła do Brukseli i który nakreśla ścieżkę działań planowanych przez Polskę w celu redukcji deficytu sektora finansów publicznych, czytamy, że w 2025 roku deficyt ten ma spaść tylko nieznacznie - z 5,7 proc. PKB w 2024 r. do 5,5 proc. PKB. W 2026 r. deficyt sektora ma obniżyć się już bardziej zauważalnie, do 4,5 proc. PKB, by w 2027 r. spaść do 3,7 proc. PKB. Poniżej progu 3 proc. PKB (to fiskalne kryterium z Maastricht, które Polska naruszyła w ubiegłym roku, w związku z czym została objęta procedurą nadmiernego deficytu) mamy znaleźć się w 2028 r., kiedy to deficyt ma znaleźć się na poziomie 2,9 proc. PKB. 

Kalendarz wyborczy ryzykiem dla budżetowej rozwagi

- Formalnie planowane wysiłki fiskalne rządu mieszczą się w nowych unijnych ramach, widać jednak, że rząd postanowił skorzystać z większej elastyczności, jaką dają te ramy i odsunąć w czasie zaciskanie pasa. Tymczasem na gospodarkę wpływa polityka: w 2025 r. mamy wybory prezydenckie, za chwilę, w 2027 r., będziemy mieli kolejne wybory parlamentarne - i być może politycy znowu zaczną wtedy mówić o nowych obietnicach, generujących nowe wydatki. Może więc być i tak, że nigdy nie uda się w pełni tego zaplanowanego wysiłku fiskalnego przeprowadzić - zwraca uwagę Marcin Mrowiec.

- Podsumowując, nie widać jakiegoś wielkiego zwrotu w polityce rządu odnośnie finansów publicznych. Konsolidacji fiskalnej nie można odkładać na później; trzeba ją realizować teraz, kiedy wzrost gospodarczy będzie wciąż silny; rozmawiać o trudnych tematach, jak obniżać wydatki i być może podnosić podatki, bo inaczej postawimy pod znakiem zapytania dorobek ostatnich 30 lat. Do niepewności dokłada się geopolityka; mamy wojnę w Ukrainie i inne liczne zarzewia globalnych konfliktów, które sugerują ostrożnościowe podejście do wydatków państwa - dodaje.

Przedstawiając projekt budżetu na 2025 rok, minister finansów Andrzej Domański poinformował o częściowym włączeniu funduszy pozabudżetowych (będących w gestii Polskiego Funduszu Rozwoju czy Banku Gospodarstwa Krajowego) do budżetu państwa. Przełożyło się to na wyższy deficyt, jednak stanowi krok w kierunku likwidacji wielotorowej polityki gospodarczej z ostatnich lat, która wyjęła część państwowych wydatków spod kontroli resortu finansów i parlamentu. Zabieg ten chwali Piotr Kuczyński.

- Na plus na pewno należy zaliczyć rządowi podjęcie próby konsolidacji finansów publicznych, choć część funduszy, jak fundusz zbrojeniowy czy część funduszy z BGK, wciąż jest wyłączonych z budżetu, co powoduje, że faktyczny deficyt to 7,3 proc., a nie 5,5 proc., jak mówi minister finansów - mówi.

Idą trudniejsze lata. "To prawdopodobnie ostatnie tak duże przelewy z UE"

W 2025 roku polska gospodarka powinna złapać oddech - dodaje.

- W przyszłym roku będzie lepiej pod względem gospodarczym: przyspieszy wzrost, płace nie będą już rosły w dwucyfrowym tempie. Stosunek długu i deficytu do PKB będzie spadał dzięki wyższemu mianownikowi. Tutaj dochodzimy też do tego, co rząd może osiągnąć: w listopadzie czekają nas negocjacje z KE w związku z procedurą nadmiernego deficytu - gdyby udało się rozłożyć schodzenie z deficytu na sześć lub siedem lat zamiast czterech, byłoby to z ogromną korzyścią.

Marcin Mrowiec z Grant Thornton przestrzega jednocześnie, by nie dać się zwieść "magii liczb".

- Pamiętajmy też o tym, że liczby na najwyższym poziomie agregacji nie mogą nas zmylić co do stanu naszej gospodarki. Owszem, dzięki unijnym pieniądzom w 2025 i 2026 r. mocno wzrosną nam inwestycje z punktu widzenia statystycznego, co pomoże wzrostowi PKB - ale powinniśmy zastanawiać się nad efektywnością ekonomiczną i sensownością tych wydatków, a także nad tym, jak zapobiec obecnemu rozwarstwieniu, w którym inwestują głównie największe firmy. To prawdopodobnie ostatnie tak duże przelewy dla Polski z UE, słyszymy bowiem zapowiedzi radykalnej zmiany także w funduszach spójności. Tym bardziej zalecana jest fiskalna ostrożność z myślą o latach, które nadejdą. 

Katarzyna Dybińska

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »