Inflacja czy bezrobocie

Pora na poważną społeczną debatę o strategii makroekonomicznej, której kluczowym elementem powinien być wybór mniejszego zła - mniejszego bezrobocia kosztem większej inflacji.

Politycy i ekonomiści polityczni jak zwykle oszukują wyborców. Teraz udają, że chcą walczyć z bezrobociem, a w istocie pochłonięci są walką polityczną w interesie własnych partii i troską o własne portfele. W tej ostatniej sprawie są niemal jednomyślni i wyjątkowo przezorni, jak np. parlamentarzyści, którzy już szereg lat temu przyznali sobie prawo do zasiłku dla bezrobotnych w wysokości 1600 zł na okres trzech lat po utracie mandatu. Tymczasem dla większości zwykłych ludzi bezrobocie to utrata podstaw egzystencji i dramaty ich rodzin.

Jednak ani kryzys, ani bezrobocie nie dało się nam jeszcze we znaki na tyle, aby społeczeństwo to odczuło. Dlatego rządząca koalicja nadal ma wysokie poparcie w sondażach, oszukując wyborców, że ma dobre recepty na kryzys. Czy one mogą być dobre skoro PO i PSL nawet pomiędzy sobą nie mogą tych recept uzgodnić? Pora zatem na poważną społeczną debatę o strategii makroekonomicznej, której kluczowym elementem powinien być wybór mniejszego zła - mniejszego bezrobocia kosztem większej inflacji.

Potrzeba 200 mld zł

Chociaż Edmund Phelps niedawno otrzymał Nagrodę Nobla za swoje "odkrycie", że nie ma związku pomiędzy inflacją a bezrobociem, to wcześniejsza teoria Billa Philipsa o ścisłej zależności tych dwóch parametrów ekonomicznych ciągle potwierdza się w praktyce gospodarczej w wielu krajach. Natomiast pseudonaukowa doktryna Phelpsa to neoliberalny humbug na potrzeby najbogatszych - kłamstwo, które służyło polaryzacji bogactwa i biedy pod hasłem walki z inflacją. Wiele było na to przykładów na całym świecie w ciągu ostatnich 40 lat. Jeśli gdziekolwiek pojawiała się recesja a wraz z nią inflacja, neoliberalni politycy sterujący gospodarką (tylko z pozoru rynkową) podnosili stopy procentowe, aby tłumić inflację co w praktyce oznaczało lepszą ochronę kapitałów i większe bezrobocie.

Obecnie, kiedy załamał się światowy system finansowy, nastąpiło otrzeźwienie; neoliberalni ekonomiści na Zachodzie zdali sobie sprawę, że kapitały w bankach i na giełdach parują znacznie szybciej niż rośnie inflacja, która pożera ich zyski. Dlatego w USA, pomimo obaw o skutki inflacji, stopy procentowe obniżano ostatnio wielokrotnie w ekspresowym tempie (od 5,25% do 0,25% w ciągu niespełna roku). Podobnie stało się kilka miesięcy później w Wielkiej Brytanii (od 5,25% do 1,5% w 2008 roku). Natomiast w Polsce dopiero w ostatnich trzech miesiącach NBP zdołał obniżyć stopy procentowe z 6,25% do 4,0%. Nadal więc mamy stopy dużo wyższe niż w USA, Wielkiej Brytanii i w Eurolandzie, a w rezultacie gorsze warunki do walki z recesją i większy transfer zysków za granicę. Nie mamy jednak wyjścia, w ślad za wymienionymi potęgami musimy obniżać stopy procentowe, aby uczynić naszą gospodarkę bardziej konkurencyjną i proeksportową.

Nie możemy także zrezygnować z kosztownych planów długofalowego pobudzenia koniunktury poprzez inwestycje infrastrukturalne. Aby sprostać wyzwaniom, jakie podejmują nieomal wszystkie gospodarki świata aspirujące do miana rozwiniętych, powinniśmy przeznaczyć na to co najmniej 200 mld złotych. Podobnie jak w innych państwach te środki służyć muszą - pośrednio lub bezpośrednio - walce z bezrobociem. Skąd Polska może wziąć takie ogromne pieniądze?

Skąd brać, aby dać.

Potrzebne są nam środki finansowe, których wielkość przekracza wyobraźnię liderów koalicji i partii opozycyjnych. Tych pieniędzy nie można zebrać, powiększając deficyt budżetowy, prywatyzując wszystko co się jeszcze da sprzedać i emitując obligacje skarbu państwa. Z tych źródeł można zebrać nie więcej niż 20% potrzebnych środków. Poza tym emisja obligacji to obecnie bardzo kosztowne źródło pozyskiwania pieniądza. Szereg krajów starej Unii ma ostatnio kłopoty ze sprzedażą swoich 10-letnich obligacji pomimo znacznego zwiększenia ich oprocentowania. Znacznie większe środki moglibyśmy zebrać nie poprzez dalsze zadłużanie Polski na lichwiarskich warunkach i sprzedaży strategicznych spółek skarbu państwa, ale poprzez sprawiedliwą politykę fiskalną, a więc naprawę błędów, zaniedbań i licznych furtek w podatkach. Wprowadzając podatek katastralny od nieruchomości, który w państwach rozwiniętych stanowi ważną pozycję w dochodach budżetu, moglibyśmy zebrać rokrocznie 30-40 mld zł. O potrzebie wprowadzenia takiego podatku mówił już premier Olszewski, ale sejm i kolejne rządy nie kwapiły się do tego, argumentując, że... ucierpią biedni. A przecież nic prostszego jak ustalić kwotę wolną od tego podatku (np. 300 tys. zł), aby biedni w ogóle nie ucierpieli. Około 20 mld zł może dać rzetelne opodatkowanie wszystkich grup uprzywilejowanych (adwokatów, notariuszy, komorników, lekarzy z prywatną praktyką), które nie muszą posiadać kas fiskalnych, oraz tych, którzy płacą podatek liniowy od b. wysokich dochodów bo dzięki idiotycznym pomysłom Leszka Millera mogą uciekać w podatek od firm (jak np. Marcinkiewicz "obrabiany" teraz przez Millera; czy to nie paranoja). Podobny skutek ma ostatnia obniżka podatków PIT, adresowana do portfeli najlepiej zarabiających. Znamienne, że zarówno PiS jak i PO przypisują sobie tę obniżkę jako sukces własnej partii. Duże pieniądze do budżetu może dać gruntowna reforma podatków dla tzw. twórców, do których zaliczono wszelkich wyrobników showbiznesu, reklamy, dziennikarstwa, pseudonaukowej makulatury itp. Wystarczy wprowadzić limit (może to być najwyższy próg podatkowy), do wysokości którego podatek dla twórców naliczać się będzie jak dotychczas od połowy uzyskanego dochodu. Tę sprawę próbowała ruszyć min. Zyta Gilowska, ale bracia Kaczyńscy szybko się z tego wycofali i przeprosili "tfurcuf", prawdopodobnie, aby zdobyć przychylność mediów. Gdyby min. Gilowskiej pozwolono zreformować ulgę dla twórców, to do kasy państwowej już dawno wpływałyby wielkie pieniądze od wszelkiego rodzaju chałturników i gwiazd showbiznesu, a państwo byłoby stać na wspomaganie rozwoju nauki przez duże N.

Wymienione źródła pozyskania pieniędzy na walkę z kryzysem tylko pozornie stanowią zamach na podatkowe przywileje pączkującej klasy średniej. Obecny kryzys będzie bowiem najbardziej dotkliwy właśnie dla tej klasy społecznej, która rychło spauperyzuje się i zapłaci za swój bezmyślny egoizm. \Przecież to właśnie jej typowi przedstawiciele - ciułacze z drobnym kapitałem - stali murem za obniżkami podatków i przeciwko podatkowi Belki od zysków kapitałowych. Sami zyskiwali niewiele, a wielkie korzyści zapewnili sitwie, która najpierw żerowała na pośpiesznej wyprzedaży dobrze prosperujących zakładów pracy i banków, a później uciekła w zyski od kapitałów portfelowych.

Ponieważ nie ma dokumentów ani prawnych podstaw do rozliczenia złodziejskiej prywatyzacji (kojarzonej głównie z lewicą postkomunistyczną i Kongresem Liberalno-Demokratycznym Donalda Tuska), to jedynym sposobem na odebranie czegokolwiek beneficjentom owej prywatyzacji z pierwszych lat 90. jest wywołanie większej inflacji i obłożenie ich majątków podatkami, w tym podatkiem katastralnym. Tylko w ten sposób biedne polskie państwo może odzyskać od bogatej postkomunistycznej burżuazji ogromne pieniądze pilnie potrzebne na walkę z kryzysem.

Kto się boi inflacji

Inflacja dla ludzi bezrobotnych i biednych - wbrew temu co im wmawiają neoliberałowie - jest dużo mniej groźna niż dla bogatych. Ci, którzy oszczędności w ogóle nie mają, nic nie tracą, a wynagrodzenia za pracę muszą dostawać wyższe o stopę inflacji i łatwiej znajdują zatrudnienie. Natomiast portfelowi kapitaliści, którym oprocentowanie w bankach przestaje dawać zyski kapitałowe - bo zżera je inflacja - muszą szybko z tych kapitałów zrobić użytek; muszą inwestować bezpośrednio w gospodarkę lub pożyczać kapitały państwu i zaakceptować niższe oprocentowanie. I to byłby wielce pożądany skutek inflacji stanowiący najpoważniejsze źródło tanich kapitałów prywatnych na inwestycje infrastrukturalne. Wszelkie narodowe pożyczki na walkę z kryzysem w naszym społeczeństwie tak zróżnicowanym materialnie to iluzja albo obłuda tych, którzy chcą ratować kraj, głębiej chowając własne portfele i sięgając do kieszeni biedniejszych. Warto zauważyć, że wysoka inflacja sprzyja utrzymywaniu miejsc pracy w Polsce przez firmy zagraniczne. Już teraz, kiedy osłabiła się złotówka, koncerny międzynarodowe zamykają fabryki w bogatych krajach i przenoszą produkcję do krajów, w których jest taniej, w tym do Polski. Powód jest oczywisty; pracownik któremu u nas płacili i nadal płacą, powiedzmy 3200 zł brutto nie kosztuje ich obecnie 1000 euro, ale około 650 euro. Podobnie liczą koszty pracodawcy w Europie Zachodniej; wybierają tańszych o 30% pracowników z Europy Wschodniej co sprawia, że nie mamy wielkiej fali powrotów do kraju ludzi, którzy powiększyliby szeregi bezrobotnych.

Jeśli nie oszuści, to ignoranci

Liczne głosy nawołujące do ratowania Polski przed kryzysem na drodze bojkotowania importowanych towarów, ograniczania dostępu do naszego rynku pracy, korzystania tylko z "polskich" banków itp. to pomysły naiwnych patriotów lub ignorantów. Protekcjonizm gospodarczy to broń obosieczna, możemy na tym tylko stracić. Jeszcze gorzej będzie wyglądać ochrona krajowego rynku w przypadku turystyki. Jeśli rzucimy hasło "urlop tylko w kraju" możemy rychło dowiedzieć się, że organizacje turystyczne na Zachodzie ograniczają wycieczki do nas. Najlepszą zachętą dla polskich i obcych amatorów pobytu w naszym pięknym kraju powinny być konkurencyjne ceny, a więc i w tym przypadku większa inflacja pomaga.

Rządowa akcja szukania oszczędności w budżecie to populistyczna propaganda. Większość z tych "wygospodarowanych" 20 mld zł to dług państwa odłożony w czasie, zaś drobne oszczędności jak zwykle przełożą się na dużo gorszą opiekę społeczną i dramaty w ochronie zdrowia obywateli. Z kolei pomysły z dopłatami do zakupu nowych samochodów i spłatami rat kredytów hipotecznych to pomoc nie dla biednych i bezrobotnych, ale wymarzone okazje dla cwaniaków i hojna pomoc dla obcych koncernów samochodowych oraz banków, które udzielonych beztrosko kredytów nie będą w stanie wyegzekwować.

Tusk, który swoją indolencję kamufluje opiniami wybitnych autorytetów, zaprosił niedawno 10 ekonomistów "reprezentujących różne szkoły myślenia i byłych ministrów", którzy (w dniu 6.02.09) zgodzili się z premierem, że w czasie kryzysu należy działać ostrożnie, szukać oszczędności, nie wydatków. Nie było na spotkaniu u premiera żadnej burzy mózgów, bowiem całe doborowe grono nie reprezentowało różnych szkół myślenia, a jedynie szkółkę Balcerowicza, w której myślenie przeżywa większy kryzys niż nasza gospodarka. Zapewne Tusk nadal nie wie, że obok ekonomistów politycznych i biznesowych dyżurujących w mediach i trzymających obie ręce w kieszeniach bankierów są w tym kraju ekonomiści naukowi pracujący na uczelniach przekazujący studentom rzetelną wiedzę ekonomiczną. Prezentują oni całkiem odmienne poglądy od opinii, jakie Tusk zbiera od swoich doradców, którym przewodzi polonista bez wiedzy ekonomicznej.

Dzień wcześniej (5.02.09) w wywiadzie dla RMF FM Balcerowicz mówił to samo co jego uczniowie mówili na spotkaniu u premiera i uzasadnił, że: "Polska nie powinna patrzeć na Stany Zjednoczone. Jesteśmy mniejszym zwierzęciem, powiedzmy borsukiem. Nie powinniśmy naśladować słoni". W ustach człowieka kojarzonego z naśladownictwem amerykańskiego neoliberalizmu jest to wypowiedź zaskakująca. To prawda, nie powinniśmy naśladować słonia, ale go obserwować, przewidywać jego ruchy i wykorzystywać jego siłę. Nie byliśmy jednak w okresie rządów Balcerowicza przebiegłym borsukiem, który drąży nory z wieloma wejściami i zabezpiecza się w rozmaity sposób, ale zwykłym mułem wprowadzonym w koleiny wysokich stóp procentowych, bardzo narażonym na zadeptanie przez słonia lub zalanie wodą. A przecież nie borsukiem, nie mułem, ale tygrysem wschodniej Europy mieliśmy się stać dzięki neoliberałom. Tymczasem z powodu ich błędów, wypaczeń i zwykłych oszustw podpieranych pseudonaukową retoryką, niesłychanie trudno będzie teraz wywołać ożywienie gospodarcze w Polsce, a więc pójść w tym samym kierunku, w którym podążają amerykański słoń, brytyjski lew i wiele krajów, które kryzysu nie zamierzają przeczekać, chowając głowy w piasek i przelewając z pustego w próżne.

Jan Kazimierz Kruk

Tygodnik Solidarność
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »