Michalkiewicz: Walka pozorowana

Po ogłoszeniu felietonu "Złodziejstwo zuchwałe", wielu Czytelników, zwłaszcza jakoś związanych z górnictwem lub Śląskiem, odniosło się do mnie bardzo krytycznie, podnosząc, że nie znam się na górnictwie, nie doceniam uciążliwości pracy pod ziemią i sugerując, że gdybym tak popracował w kopalni, albo przynajmniej tam zjechał i zobaczył, to pewnie inaczej bym pisał.

Wszystko to oczywiście być może, a już na górnictwie nie znam się z całą pewnością. Ale znajomość górnictwa nie była mi do napisania tego felietonu wcale potrzebna, bo nie zajmowałem się tam przecież górnictwem, tylko ubezpieczeniami emerytalnymi. Do tego nie jest też konieczne pracowanie na dole, czy nawet zjeżdżanie do kopalni.

Państwo daje i zabiera

Ja zresztą chętnie wierzę, że praca górnika jest bardziej uciążliwa od innych zajęć, podobnie jak przyjmuję do wiadomości, iż większość górników nie dożywa wieku 65 lat. Napisałem nawet, że zmuszanie górników do ubezpieczeń społecznych na tych warunkach byłoby niemoralne.

Reklama

Jeśli ich skrytykowałem, to za to, iż demonstrując przed Sejmem nie domagali się likwidacji przymusu ubezpieczeń społecznych - co poparłbym całym sercem i być może nawet się do demonstracji przyłączył - tylko żądali bezterminowego utrzymania przywileju wcześniejszego przechodzenia na emeryturę.

Koszty tego przywileju będą jednak rozłożone na Bogu ducha winnych współobywateli, którzy ani nie kazali górnikom pracować w kopalniach, ani niczego im nie obiecywali, ani nie zmuszali ich do ubezpieczeń społecznych. Tymczasem to właśnie oni będą musieli za to wszystko zapłacić i uważam, że to nie jest w porządku. Koszty każdego przywileju dla jednej grupy zawodowej czy społecznej ponoszą współobywatele, a nie "państwo", czyli władza publiczna, ponieważ "państwo" nie ma żadnych innych pieniędzy oprócz tych, które wcześniej obywatelom pod tym czy innym pretekstem odbierze.

Dlatego działalność związków zawodowych, polegającą na "wywalczaniu" przywilejów grupowych uważam za głęboko szkodliwą, ponieważ jest to w gruncie rzeczy nawoływanie do rabunku współobywateli. To, że władza nadaje takiej działalności pozór legalności, niczego tu nie zmienia. Nawiasem mówiąc, nie czyni tego bezinteresownie.

Symbioza antagonistów

"Ożywia go zasada prosta: z wszystkiego można szmal wydostać tak, jak za okupacji z Żyda" - pisał Janusz Szpotański o towarzyszu Szmaciaku. Spróbujmy popatrzeć, w jaki sposób władza publiczna obraca na swoją korzyść "walkę" prowadzona przez związki zawodowe, niby to w interesie "ludzi pracy". Już przy dyskusji na temat tzw. płacy minimalnej można było przekonać się, że wielu ludzi uważa, że w ich interesie leżą wyższe zarobki. Im więcej pieniędzy zarabiają - tym lepiej.

Trudno im się dziwić, bo niby jakże inaczej? Zwróćmy jednak uwagę na skutki podnoszenia zarobków pracowników najemnych przy istniejącym systemie podatkowym i ubezpieczeniowym.

Wyobraźmy sobie, że - podobnie jak w sierpniu 1980 roku - związki zawodowe doszły do porozumienia, przekonały wszystkich zatrudnionych do strajku generalnego i dzięki temu wystrajkowały podwyżkę o 100 zł dla każdego pracownika. Pracownicy są zadowoleni, bo jużci - lepiej mieć 100 zł, niż nie mieć. Ale popatrzmy, co się dzieje: z tych 100 zł rząd zabiera sobie 19 zł na podatek dochodowy, a ZUS - 43 zł na "składkę" emerytalną. Okazuje się, że na "dzień dobry" rząd zabrał z tej setki 62 złote! No, ale pracownikowi jednak 38 zł zostaje. Lepiej mieć chociaż 38 złotych, niż nic, nieprawdaż?

Prawdaż - ale patrzmy, co się dzieje dalej. Strajk był generalny i podwyżka objęła wszystkich pracowników. Zatem koszty pracy w każdym przedsiębiorstwie też odpowiednio wzrosły. Trzeba jakoś je zrekompensować, więc każde przedsiębiorstwo nieznacznie podnosi cenę swojego produktu. Powiedzmy - o grosz na sztuce towaru. Oznacza to, że konsument, czyli ten sam nasz szczęśliwy pracownik, który na rynku chwilowo przestaje być "człowiekiem pracy", kupując miesięcznie około 1000 sztuk różnych towarów, musi wydać za to samo 10 zł więcej z tytułu samej podwyżki cen.

Zatem z owych wystrajkowanych 100 zł zostaje mu już tylko 28. Ale na tym nie koniec, bo skoro wzrosły ceny, to pozostaje do zapłacenia większa kwota VAT-u, naliczanego przecież od ceny. Konsument zapłacił 10 zł więcej z tytułu wzrostu cen, wobec tego doliczamy mu jeszcze 2,20 z tytułu VAT.

Zatem z tej podwyżki zostaje mu już tylko 26,80, podczas gdy rząd z tego tytułu wziął 64,20. Oto dlaczego rządy po cichu sprzyjają związkom zawodowym, które z kolei chętnie "walczą" o przywileje płacowe i inne, ale raczej nie podrywają ludzi do walki o obniżenie podatków.

Walka z bezrobociem

Tymczasem obniżenie podatków, stanowiących znaczną część ceny towarów (w cenie węgla udział podatku wynosi ok. 50 proc. w cenach towarów akcyzowych - nawet 80 proc.) jest nie tylko bardziej korzystne dla "ludzi pracy", gdy idą po zakupy na rynek, ale jest też niezwykle pomocne w walce z bezrobociem. Nie chodzi oczywiście o zmiany kosmetyczne, ale rzeczywistą obniżkę, np. o połowę. W rezultacie takiej obniżki spadają ceny wszystkich towarów, więc rośnie siła nabywcza pracowniczej pensji, chociaż nominalnie jest ona cały czas taka sama.

Wskutek wzrostu siły nabywczej konsumenci więcej kupują, a zatem trzeba więcej produkować, by ten rosnący popyt zaspokoić. Np. przed obniżką podatków za 300 zł można było kupić 15 kg szynki. Po obniżce - już - powiedzmy - 20 kg. Oznacza to, ze trzeba wyprodukować dodatkowo 5 kg szynki. Bierze w tym udział rolnik-hodowca, następnie rzeźnik, który zrobi wyroby i wreszcie kupiec-detalista, który sprzeda szynkę konsumentowi. Powstają oto trzy nowe miejsca pracy i to w dodatku pożytecznej.

Jak odróżnić pracę pożyteczną od niepożytecznej? To proste: praca pożyteczna jest zawsze dobrowolnie opłacona przez innych ludzi. W przypadku drugiej wynagrodzenie trzeba wymuszać. Oprócz tego, wskutek obniżenia cen towarów krajowych, stają się one bardziej konkurencyjne i wobec towarów importowanych i w eksporcie. Sprzedaż towarów krajowych dodatkowo wzrasta i z tego tytułu, zatem do rozwijającej się produkcji trzeba zatrudniać nowych ludzi. Ci ludzie zaczynają zarabiać i zwiększają popyt na towary, a zatem i na dodatkową produkcję.

Oto schemat nakręcania koniunktury gospodarczej dzięki obniżce podatków. Tymczasem u nas jakoś nikt, poza nielicznymi wyjątkami, nie kwapi się do wstąpienia na tę drogę. Większość starannie nie zauważa tego słonia w menażerii i skwapliwie wybiera inne sposoby "walki" z bezrobociem. Bezrobociu tak "walka" nic nie szkodzi, ale za to można w ten sposób "walczyć" z kadencji na kadencję, aż do emerytury, niekoniecznie nawet wcześniejszej.

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »