PiS czy opozycja? Kto da więcej w przedwyborczych obietnicach
Gdy parę miesięcy temu startowała kampania wyborcza (zwana prekampanią) ekonomiści zadawali sobie pytanie, jakie nowe obietnice wymyśli PiS, żeby utrzymać poparcie i wygrać kolejne wybory w cuglach. Jakie nowe ryzyka powstaną w związku z tym dla finansów publicznych? Teraz nastąpiło pełne zaskoczenie, bo festiwal obietnic wyhamował. Ale to nie znaczy, że nie wróci na ostatniej prostej.
- Skala dotychczas ogłoszonych zapowiedzi wyborczych powoduje mniejsze koszty fiskalne, niż dotychczas oczekiwaliśmy w związku z cyklem wyborczym - mówi Interii Piotr Bujak, główny ekonomista banku PKO BP.
Jakie są powody tak dalece posuniętego umiarkowania? Przypomnijmy, że wynik kampanii wyborczej z 2015 roku rozstrzygnęła na korzyść PiS obietnica wprowadzenie 500 plus a sztandarowym hasłem w kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy było obniżenie wieku emerytalnego. Rozpoczynając już w lutym 2019 roku kampanię przed październikowymi wyborami prezes PiS Jarosław Kaczyński zapowiedział "piątkę", polegającą m.in. na rozszerzeniu 500+ na pierwsze dziecko oraz wypłacenie tzw. trzynastek emerytom.
Każda z tych kart była biorąca. Za pierwszym razem PiS zgarnął szlema. Za drugim - ugrał szlemika, bo stracił większość w Senacie. Ale wiadomo było, że dobrze wymyślona i zaadresowana obietnica daje w rozgrywce przynajmniej kilka lew.
Na początku tej kampanii wydawało się, że scenariusz się powtórzy. Na konwencji programowej PiS 14 maja prezes Jarosław Kaczyński zapowiedział podwyżkę 500 plus do 800 plus od 2024 roku. Przebił w ten sposób oczekiwania rynkowe, bo trochę wcześniej w raporcie analitycy Credit Agricole Bank Polska napisali, że spodziewają się podwyżki 500 plus "zaledwie" do 700 plus. Zapowiedział też kolejne odsłony obietnic na następne konwencje nazwane "ulem" - w czerwcu i we wrześniu. Taka taktyka miała przelobować opozycję i spowodować, że ta rzuci rakietę na trawiasty kort.
Ale smecz ze strony opozycji był bezwzględny i celny, bo Donald Tusk upomniał się o podwyżkę 500 plus już od "Dnia Dziecka". PiS nie poradził sobie z tak mocnym backspinem. Dodatkowo - jak mówią obserwatorzy sceny politycznej - pomimo hojności podwyżki (okrągłe 60 proc., czyli nieco więcej niż inflacja za rządów PiS) sondaże ani drgnęły na korzyść partii rządzącej.
Prawdziwe rozczarowanie przyniosła jednak czerwcowa "konwencja". Po pierwsze nie została już nazwana "ulem". Po drugie przeniesiona została dość nagle z Łodzi do Bogatyni, więc jakby na antypody. Po trzecie - jej przekaz wyczerpała wyłącznie antyunijna retoryka (jakby PiS chciał się ścigać o "polskość" z Konfederacją) i nie padła na niej żadna obietnica. Powodem może być to, że PiS boi się lobować, żeby znowu nie zostać złapanym na contre pied.
- Pomimo zapowiedzi nie pojawiła się seria czerwcowych propozycji wydatkowych. Dzisiaj trudno ocenić, czy to oznacza mniejszą łączną skalę, czy kumulację wydatków tuż przed wyborami. Obawiam się, że to drugie - mówi Interii Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku Śląskiego.
Powodem powściągliwości może być też fakt, że PiS zauważył sytuację finansów publicznych. Przypomnijmy, że sprzyja im wyjątkowo wysoka inflacja i dzięki niej w 2022 roku dług publiczny obniżył się poniżej 50 proc. PKB (polski dług publiczny, liczony według metodologii ESA2010, na koniec I kwartału 2023 r. wyniósł 48,1 proc. PKB wobec 49,1 proc. PKB w IV kw. 2022 r. i wobec 51,9 proc. PKB w I kw. 2022 r. - wynika z danych Eurostatu). Ekonomiści szacują, że w zeszłym roku rząd zgarnął dodatkowo ok. 150 mld zł podatku inflacyjnego, czyli ok. 5 proc. PKB. Ale analitycy PKO BP już przestrzegają - w tym roku, skoro inflacja trochę zelżeje, dług publiczny może wzbić się ponownie do 55 proc. PKB, zgodnie zresztą z "Wieloletnim planem finansowym państwa". A co będzie w roku przyszłym, jeśli dojdą do tego kolejne obietnice?
Skutki tzw. Polskiego Ładu wyraźnie przerosły oczekiwania rządu, bo znowelizował budżet centralny na ten rok. Żeby samorządy nie musiały gasić światła w szkołach i miały je czym ogrzać na jesieni dołożył im 14 mld zł, część dochodów własnych utraconych wskutek tzw. Polskiego Ładu. Przypomnijmy, deficyt budżetu centralnego ma wzrosnąć do 92 mld zł, czyli ok. 2,7 proc. tegorocznego PKB. Do tego jednak dochodzą wydatki całego wianuszka funduszy Banku Gospodarstwa Krajowego i PFR. Ich planów finansowych nie znamy, a ich wydatki i ich wysokość są poza jakąkolwiek publiczną kontrolą.
Wojna i spowodowane nią szoki na rynku paliw i energii przyniosły nowe obszary niepewności. Pierwszym jest skala wydatków na zbrojenia - jak dotąd wiemy tylko, że Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych, utworzony w ubiegłym roku dla finansowania wydatków obronnych, zwiększył się na koniec I kwartału tego roku do 16,7 mld zł. Z koreańskich mediów dowiedzieliśmy się, że rząd zaciągnął w Korei Południowej kredyt w wysokości 76 mld zł na zakup uzbrojenia. Sumujemy astronomiczne kwoty i być może ktoś rozsądny w PiS doszedł do wniosku, że elektoratowi nie ma już z czego nakapać.
Do tego dochodzą jeszcze od początku źle zaprojektowane i przez to wysoce kosztowne rządowe działania osłonowe przed wzrostem cen energii. To m.in. zamrożenie cen gazu, maksymalne ceny energii elektrycznej, ustawowe ograniczenie wzrostu taryf za ciepło w tym roku, utrzymanie obniżonej stawki podatku VAT na żywność. W tym roku zerowa stawka VAT na żywność to ubytek dochodów o 11 mld zł. Które z nich zostaną utrzymane w przyszłym roku - nie wiemy. Ale od tego także zależy przestrzeń dla obietnic.
Niewykluczone, że elektorat dostrzegł, iż z pustego nawet PiS nie naleje. Możliwe, że ludzie zauważają, iż licytacja musi dobiec końca, zwłaszcza, że ich kieszenie i oszczędności pustoszy inflacja.
- Nie ma takiej prawidłowości, że im bardziej oszukuje się ludzi, to wygrywa się wybory. Masa ludzi już to widzi - mówi Interii Leszek Balcerowicz.
Być może rozdawnictwo już nas nie kręci? Inny obraz wynika z badań Sławomira Sierakowskiego i Przemysława Sadury opublikowanych w książce "Społeczeństwo populistów". Postawy wyborcze Polaków charakteryzuje "polityczny cynizm" i skłonność do głosowania na tego, kto "da więcej". Dzieje się to w warunkach narastającego populizmu, dla którego glebą jest brak zaufania do państwa i instytucji publicznych.
- Dyskusja o populizmie powinna się zaczynać od zaufania. Zaledwie 15-25 proc. (badanych) mówi o zaufaniu do państwa i instytucji publicznych (...) W takim polu społeczny cynizm staje się racjonalną strategią. Trzeba radzić sobie samemu, brać 500+. To mądre decyzje - mówił Sławomir Sierakowski podczas niedawnej premiery książki w Krytyce Politycznej.
Niewykluczone, że PiS powściągnął swoje obietnice także dlatego, że poważne zagrożenie widzi ze strony Konfederacji. Buduje ona swój sukces - jak pokazują sondaże - na tej samej glebie populizmu, na której swoje twierdze wzniósł PiS. Konfederacja mówi: "nie będziemy wam dawać, ale nie będziemy zabierać", zupełnie ignorując w ten sposób fakt, że państwo jest po to, by realizować cele służące dobru obywateli, respektując ich prawa. To narracja, która w zasadzie unieważnia państwo i całą sferę publiczną. W ich miejsce jest klasa rządząca, która może albo "zabierać" albo "dawać". Walka toczy się o to, kogo elektorat uzna za "jeszcze lepsze Pany" niż "dobre Pany" - jak określali siebie sami politycy PiS.
- Państwo raczej nie zadziała, nie dowiezie, popsuje się. Państwo było albo zaborcze, albo obce klasowo. Jest niechęć do państwa - mówił o wynikach badań Przemysław Sadura.
Co w takim razie "dobre Pany" dosypią jeszcze na ostatniej prostej, zapewne we wrześniu? Jakich obietnic oczekują ekonomiści? Najbardziej tych, które nie będą finansowane kosztem budżetu, lecz uda je się upchnąć w funduszach (choćby w FUS, jak "trzynastki" i "czternastki") albo będą transferem od jednych grup społecznych do innych.
- Może nastąpić kolejna, zapowiedziana już zresztą, znacząca podwyżka płacy minimalnej, wzrost świadczeń kierowanych do starszego elektoratu, być może wysoka waloryzacja świadczeń - mówi Interii Michał Dybuła, główny ekonomista BNP Paribas Bank Polska.
Rząd ogłosił już, że chce, by minimalne wynagrodzenie wyniosło od 1 stycznia 2024 roku 4.242 zł miesięcznie, a od lipca - 4.300 zł miesięcznie. Ta podwyżka odbędzie się na koszt pracodawców. Prezes Polskiego Funduszu Rozwoju Paweł Borys powiedział niedawno na antenie Polsat News, że przedłużenie "wakacji kredytowych", mających trwać do końca tego roku o 1-2 kwartały, może być uzasadnione póki stopy procentowe nie spadną poniżej 6 proc. Dla banków i deponentów koszt tegorocznych wakacji kredytowych szacowany jest na 9 mld zł, a to znaczy, że jeden kwartał to ponad 2 mld zł.
- Obawiam się przedłużenia wakacji kredytowych - mówi Michał Dybuła.
- Zakładam, że mogą pojawić się obietnice transferów gotówkowych, ale również programy celowane do poszczególnych grup, jak bardziej hojne programy mieszkaniowe oraz obietnice kosztem prywatnego biznesu - dodaje Rafał Benecki.
Niewykluczone, że PiS widząc, iż tzw. Bezpieczny Kredyt 2 proc. spotkał się z dużym popytem, będzie chciał poprawić jeszcze tę ofertę, choć akurat ona jest najbardziej korzystna dla banków (dodających do 2 proc. swoje wysokie marże) i dla deweloperów, bo ceny mieszkań już zaczęły niebotycznie rosnąć. To oferta adresowana do ludzi młodych, a więc grupy elektoratu najbardziej sceptycznej wobec PiS. Czy kredyt wystarczy by jej niechęć zneutralizować?
PiS stoi przed jeszcze jedną trudną decyzją. Jeśli uchwali przed wyborami jeszcze większe wydatki i przegra wybory, zabierze tym, którzy przyjdą po nim do władzy całą przestrzeń fiskalną. Przyjdą i będą mogli tylko administrować rosnącym długiem i deficytem, albo ciąć. To kusi. Ale jeśli wygra wybory - zabierze ją sobie. Co pozostaje wtedy? Jeszcze bardziej kreatywna księgowość, póki Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Komisja Europejska i agencje ratingowe nie powiedzą: "chłopaki robicie przekręt".
Jacek Ramotowski