Znowu mamy kryzys. Każdy bank może być jak amerykański Silicon Valley
Silicon Valley Bank to nie Lehman Brothers. Ale to być może pierwsza ofiara nowego, globalnego, systemowego kryzysu w sektorze bankowym. Każdy bank może być kolejnym Silicon Valley, wszędzie tam, gdzie spektakularnie wzrosły stopy procentowe. Banki centralne zrobią pewnie wszystko, żeby przypadek z Kalifornii się nie powtórzył. I doprowadzi to tylko do erozji systemu finansowego oraz roznieci nowe pokusy nadużycia.
Wszyscy żyliśmy w przekonaniu, że wprowadzane regulacje po wielkim globalnym kryzysie finansowym z lat 2007-2009, zwane Bazylea III spowodowały, iż cały światowy system bankowy stał się bardziej odporny, a banki są bezpieczne. Że jeśli nawet któryś upadnie, to zapłacą za to jego właściciele i wierzyciele. Drobni ciułacze nie stracą swoich oszczędności, a podatnicy nie będą musieli dołożyć ani grosza. W ciągu 11 lat kapitały największych europejskich banków wzrosły o 71 proc., a amerykańskich - o 84 proc. - podaje Bank Rozliczeń Międzynarodowych w raporcie na połowę 2022 roku.
Wszystko to prawda - dzięki nowym regulacjom i bez porównania lepszemu nadzorowi przyczyny, dla których poprzedni kryzys zebrał tak tragiczne żniwo, zostały zażegnane. A przypomnijmy, że rządy USA czy Wielkiej Brytanii musiały wydać setki miliardów dolarów i funtów, by uratować od upadku kilka największych na świecie instytucji finansowych. Niewielka Irlandia na ratowanie swoich banków wydała 32 proc. PKB, co doprowadziło do bankructwa całe państwo. Przez wiele lat rząd Irlandii nie mógł pożyczać na rynkach międzynarodowych.
Z punktu widzenia regulacji wprowadzonych po poprzednim globalnym kryzysie finansowym SVB mógłby startować w konkursie na najbardziej bezpieczny bank świata. Bo po jednej stronie bilansu miał depozyty, głównie przedsiębiorstw (startupów z branży technologii, biotechnologii i ochrony zdrowia z Doliny Krzemowej), a więc pieniądze mało skłonne do nagłej i panicznej ucieczki. Okazało się, że jest inaczej.
Po drugiej stronie bilansu nie było kredytów dla ninja, hipotek we frankach, polisolokat ani tym podobnych. Kredyty stanowiły zaledwie 74 mld dolarów. W przeważającej części aktywami były obligacje, a wśród nich głównie amerykańskiego rządu. Czy można wyobrazić sobie bardziej bezpieczne aktywa? I to właśnie doprowadziło bank do zguby.
Przypadek Silicon Valley Bank, osiemnastej największej instytucji w USA z sumą bilansową 212 mld dolarów (to trochę więcej niż dwa razy PKO BP) pokazuje, że pojawiło się nowe ryzyko systemowe, na które nikt nie był przygotowany. Przeciwnie - niektóre pokryzysowe regulacje dolały do niego oliwy. Amerykański bank centralny Fed, ubezpieczyciel depozytów FDIC oraz Departament Skarbu robią teraz wszystko, żeby inne banki nie poszły w ślady kolegi. Być może im się to uda. Ale stworzą w ten sposób nowe ryzyka, które mogą łatwo wywrócić cały światowy system finansowy. Annuszka już kupiła olej, a nawet go rozlała.
Bo przypadek Silicon Valley Bank może powtórzyć się wszędzie na świecie, także w Polsce. Wszędzie tam, gdzie stopy procentowe wzrosły najsilniej i najszybciej w historii, lub gdzie będą rosły dalej. Bo wszędzie na świecie, po pandemii, portfele banków pękają w szwach od taniejących rządowych obligacji. Choć może niewiele banków - w proporcji do swoich aktywów - ma aż tyle "najbezpieczniejszych" papierów, co SVB.
Tylko, że dług, nawet amerykański, przestał być "bezpieczny". Pandemia spowodowała na niespotykaną do tej pory skalę emisję obligacji połączoną z obniżkami stóp procentowych przez banki centralne "do zera". Wszystko było to po to, żeby zapewnić tanie finansowanie stojącym w obliczu spadku sprzedaży firmom, zapobiec ich upadłości, tracących pracę ludzi uchronić przed popadnięciem w nędzę. Fakt jest taki, że amerykański dług publiczny przekracza 120 proc. PKB kraju wobec ok. 100 proc. przed pandemią. Wielkie emisje długu, i w USA i gdzie indziej, kupowały - rzecz jasna - banki.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Pieniądz wpompowany do gospodarki i do kieszeni ludzi, w połączeniu z pandemicznymi zaburzeniami w łańcuchach dostaw, kryzysem energetycznym i żywnościowym spowodowanymi napaścią Rosji na Ukrainę - doprowadziły do wysokiej inflacji. Takiej, jakiej świat nie widział od kilku dekad. Banki centralne zaczęły podnosić stopy procentowe. I to właśnie stało się dla banków mających w portfelach obligacje - zgubą.
Instytucje kupowały miliardy dolarów, euro i złotych obligacji przy rekordowo niskich stopach, a więc i przy rekordowo niskich rentownościach. Kiedy stopy poszły w górę, wzrosły rentowności obligacji. "Stare" obligacje zaczęły tanieć, gdyż zyski z nich były znacznie mniejsze niż wzrost stóp. Najogólniej mówiąc - kiedy rosną stopy procentowe, rosną rentowności obligacji, a ich ceny spadają. Banki na zakupionych wcześniej papierach ponoszą straty.
Teraz przyjrzyjmy się bliższym szczegółom. Wszystko to dotyczy obligacji o stałym oprocentowaniu, ale to zdecydowana większość emisji rządowego długu. Bank może zaklasyfikować te obligacje jako papiery przeznaczone na handel (na sprzedaż lub do obrotu - będziemy używać angielskiego skrótu AFS) bądź trzymane do terminu zapadalności (HTM). Obligacje AFS bank musi na koniec każdego kwartału wycenić według wartości rynkowej. Różnica między wartością księgową (czyli zakupu) a wartością rynkową daje zysk lub stratę. Jeśli bank ma na obligacjach stratę, musi obniżyć swój kapitał o wielkość tej straty. W ten sposób kapitały polskich banków w ciągu dwóch ostatnich lat stopniały o blisko 20 mld zł, czyli o prawie 10 proc.
Trochę inaczej jest z obligacjami HTM. W USA banki muszą także wycenić je według wartości rynkowej, policzyć jakie na nich mają straty (lub zyski), i muszą to ujawnić. Ale bezpośredni nie powoduje to zmian ani w kapitale ani w rachunku wyników. Są to tylko tzw. potencjalne lub niezrealizowane straty. W Europie (w tym w Polsce) banki niezrealizowanych strat ujawniać nie muszą. Pamiętajmy jednak, że niezrealizowana strata dziś zostanie kiedyś zrealizowana. To bomba z opóźnionym zapłonem tykająca pod całym europejskim systemem finansowym. Pod polskim też.
Dodajmy do tego jeszcze jeden drobny, ale kluczowo ważny szczegół, który dobił SVB na ostatniej prostej. Banki mają wręcz obowiązek utrzymywać w portfelu obligacje uznawane za aktywa płynne na pokrycie ewentualnych większych wypłat depozytów. Muszą - po obu stronach oceanu - spełniać tzw. normy płynnościowe, wprowadzone po poprzednim kryzysie. Nikt nie przewidział jednak, że aktywa płynne mogą stać się całkiem niepłynne, gdy nikt nie chce ich kupić.
Dlaczego inwestorzy mieliby nie chcieć kupować amerykańskich obligacji? Z powodu oczekiwań na podwyżki stóp - wyższe i dłużej trwające niż do niedawna sądzono. Powiedzmy, że bank chce teraz sprzedać obligację za 80 proc. jej wartości. Ale oczekiwania podwyżek stóp powodują, że prawdopodobnie niebawem papier ten będzie jeszcze tańszy i będzie kosztował - powiedzmy - 70 proc. wartości nominalnej. Nikt nie pali się do zakupu teraz, woli poczekać aż jeszcze stanieje. Brak płynności rzekomo płynnych aktywów wywrócił właśnie SVB, kiedy musiał obligacje spieniężyć, gdyż firmy zaczęły masowo wycofywać z niego depozyty.
I jeszcze jeden szczegół. Kiedy stopy procentowe rosną, rośnie także oprocentowanie depozytów. A jeśli bank ma po stronie aktywów obligacje o stałym oprocentowaniu - powiedzmy nawet na 1 proc. w skali roku - i musi płacić za depozyty - dajmy na to 2 proc. - ponosi nieustannie straty. Im bardziej koszty depozytów rosną, tym straty są większe.
Wróćmy do Silicon Valley. Co się tam takiego powyprawiało? Przy sumie bilansowej 211,7 mld dolarów na koniec 2022 roku bank miał 117,4 mld dolarów w papierach wartościowych, z czego ponad 91 mld dolarów utrzymywanych do terminu zapadalności. Większość z nich były to papiery o stałym oprocentowaniu, a więc generujące niezrealizowaną stratę. Finansował się gównie depozytami - było to 173 mld dolarów, z czego depozyty nieubezpieczone przez FDIC miały wartość 151,5 mld dolarów.
Wzrost stóp procentowych i duży portfel obligacji spowodowały, że na koniec III kwartału zeszłego roku SVB miał blisko 15,9 mld dolarów niezrealizowanej straty netto wobec ok. 1 mld dolarów na koniec 2021 roku. Problem polegał na tym, że jego kapitały wynosiły 15,8 mld dolarów. Niezrealizowana strata zjadła więc całe kapitały. Bank już wtedy był - niezrealizowanym - bankrutem. Raportowana strata za 2022 rok wyniosła 1,9 mld dolarów.
- Połączenie wysokiego poziomu aktywów o długich terminach zapadalności i umiarkowanego spadku depozytów ogółem uwypukla ryzyko, że te niezrealizowane straty mogą stać się rzeczywistymi stratami, gdyby banki musiały sprzedawać papiery wartościowe w celu zaspokojenia potrzeb płynnościowych - mówił prezes FDIC Martin Gruenberg na konferencji prasowej poświęconej prezentacji sytuacji w amerykańskim sektorze bankowym na koniec 2022 roku.
I dokładnie taki scenariusz nastąpił z SVB. W środę 8 marca bank zaoferował inwestorom akcje zwykłe za 1,25 mld dolarów oraz kwity depozytowe za 0,5 mld dolarów. Przystąpił też do repozycjonowania bilansu by uniknąć strat w przyszłości. Na czym to polega? Chciał sprzedać papiery AFS (oczywiście ze stratą) by kupić krótkoterminowe papiery o wyższym oprocentowaniu, co poprawiłoby jego dochody w przyszłości. Ale sprzedaż papierów przyniosła mu dodatkowo 1,8 mld dolarów straty, a podwyższenie kapitału się nie udało.
Tu mała dygresja. Jeśli bank chce podwyższyć kapitał musi zapewnić inwestorom odpowiednie zyski z inwestycji. Dlatego jego rentowność musi być wyższa niż koszt pozyskania kapitału. Na koniec zeszłego roku żaden polski bank nie miał rentowności pokrywającej koszt kapitału. Zaledwie połowa największych banków w Europie nadzorowanych przez Europejski Urząd Nadzoru Bankowego przyznaje, że ich rentowność pozwalałaby im podnieść kapitał.
Wróćmy do Kalifornii, by zobaczyć co się działo na ostatniej prostej. Dzień po nieudanym podniesieniu kapitału, 9 marca zaczął się run na SVB ze strony deponentów. W ciągu kilku godzin wycofane zostało 42 mld dolarów depozytów. Choć bank zapewniał, że ma dostęp do ok. 180 mld dolarów gotówki, czyli więcej niż wszystkie depozyty, na koniec dnia w czwartek miał blisko miliard dolarów ujemnego salda. A to znaczyło, że jest niewypłacalny. W piątek przed południem stwierdził to lokalny nadzorca i zamknął bank. Rolę syndyka przejął ubezpieczyciel depozytów FDIC, który postawił go w stan uporządkowanej likwidacji i przekształcił w Bank of Santa Clara.
Niezrealizowane straty, które w przyszłości mogą się zrealizować mają także największe amerykańskie banki. Według wyliczeń Jonathana Weila z "Wall Street Journal" na koniec III kwartału zeszłego roku 24 największe amerykańskie banki miały w sumie 300 mld dolarów niezrealizowanej straty netto wobec ok. 10 mld dolarów na koniec 2021 roku tylko na papierach HTM. Według danych FDIC, na koniec 2022 roku niezrealizowana strata netto wszystkich amerykańskich banków na stałoprocentowych obligacjach z kategorii HTM i AFS wyniosła 620 mld dolarów wobec 263 mld dolarów zysku netto całego amerykańskiego sektora bankowego.
Duże banki są jednak w znacznie lepszej sytuacji niż SVB. Przede wszystkim nie mają tak wielkich portfeli obligacji w proporcji do aktywów. Po latach łagodzenia ilościowego mają ogromne rezerwy gotówki i nie muszą jej pozyskiwać sprzedając na rynku papiery, których nikt nie chce kupić. W gorszej sytuacji są mniejsze banki i to im w oczy może zajrzeć kryzys, zwłaszcza jeśli deponenci uznają, że lepiej trzymać pieniądze w wielkich instytucjach.
W niedzielę na spotkaniu sekretarz skarbu Janet Yellen, przewodniczącego Rezerwy Federalnej Jerome'a Powella i przewodniczącego FDIC Martina Gruenberga zapadły ważne decyzje. Fed tworzy nowy Bankowy Program Finansowania Terminowego, którego celem jest ochrona depozytów. W ramach programu oferowane mają być bankom i instytucjom finansowym pożyczki na okres do jednego roku. Konkretów jeszcze nie znamy. Żeby uchronić kolejny bank przed upadłością w niedzielę Fed i JP Morgan udostępniły linię płynnościową w wysokości do 70 mld dolarów dla First Republic z San Francisco, zgłaszającemu problemy z płynnością.
FDIC wypłaci wszystkie depozyty złożone w SVB, a nie tylko te do gwarantowanej wysokości, podobnie jak w przypadku upadłego w weekend mniejszego Signature Bank z Nowego Jorku, skoncentrowanego na firmach zajmujących się kryptowalutami. Deklaracja FDIC oznacza, że Fundusz Ubezpieczenia Depozytów (DIF) będzie miał wartość ujemną, bo na koniec 2022 roku było w nim 128,2 mld dolarów. Sama wypłata depozytów z SVB (pozostałych po runie) już przewyższa wartość funduszu, a do tego dochodzi 82,6 mld dolarów w Signature Bank. To znaczy, że FDIC musi się zapożyczyć u skarbu państwa. A to z kolei znaczy, że składki na fundusz płacone przez 6 tys. amerykańskich banków niebotycznie wzrosną.
Decyzje te mają charakter ratunkowy. W krótkim terminie są dobre, a w długim - fatalne. Na krótką metę - być może - zapobiegną kryzysowi "zarażenia" mogącego być skutkiem upadłości SVB. Do tej pory już dziesiątki spółek publicznych ujawniły ile straciłyby, gdyby przepadły ich depozyty w kalifornijskim banku. Niektóre podały, że te straty zagrażałyby ich upadłością.
Ale decyzje te mogą zmienić całkowicie świat finansów, który pomimo regulacji i wysiłków nadzorów ponownie ujawnił swoją kruchość. Bank centralny - według przedkryzysowych standardów - miał być "pożyczkodawcą ostatniej instancji". Teraz staje się pożyczkodawcą pierwszego wyboru. Ta sytuacja nie zdyscyplinuje banków, zachęci je tylko do moralnego hazardu. Skoro bank centralny zawsze gotów jest pożyczyć, to czemu nie zagrać w ruletkę?
Podobnie niebezpieczny precedens tworzy obietnica wypłaty wszystkich depozytów. Wszyscy pamiętamy z naszego podwórka, jak kiedyś SKOK Wołomin, krótko przez upadkiem oferował lokaty na 5 proc., gdy inne banki z trudem dawały 3 proc. Skoro "piekła nie ma" i pieniędzy stracić nie można, można podjąć bezkarnie ryzyko lokowania ich tam, gdzie dają najwięcej, a nie tam, gdzie jest bezpiecznie. To zachęta do nadużycia i to nie tylko dla drobnych ciułaczy, ale też dla firm.
Co najważniejsze - Fed oferując bankom (być może bezwarunkowe) wsparcie w kłopotach uruchamia rodzaj kolejnego łagodzenia ilościowego, podobnie zresztą jak w 2019 roku, gdy okazało się, że kłopoty z płynnością ma JP Morgan. To stoi w zupełnej sprzeczności z zacieśnieniem polityki pieniężnej. Analitycy już zastanawiają się, czy Fed podniesie na marcowym posiedzeniu stopy, czy też wystraszy się, że kolejne banki zaczną padać. Faktycznie wysokie stopy na dłużej mogłyby spowodować, że niezrealizowane straty zaczną się realizować.
A jeśli Fed się wystraszy - to co z inflacją? W końcu podwyżki stóp to najbardziej skuteczne narzędzie do powstrzymania wzrostu cen. Czy to narzędzie zostało bankom centralnym na dobre odebrane? Czy to oznacza, że inflacji nic już nie jest w stanie powstrzymać? Ten kryzys jest inny i możliwe, że właśnie na tym polega. Silicon Valley Bank to nie Lehman. Upadek Lehmana może okazać się jeszcze małym kryzysikiem.
Jacek Ramotowski