Kiedy Polska wejdzie do strefy euro?

Euro może być skuteczną tarczą pozamilitarną

Za wprowadzeniem euro w Polsce powinny przemawiać nie tylko aspekty czysto gospodarcze, ale przede wszystkim geopolityczne, ponieważ wspólna waluta w wymiarze politycznym dodatkowo zabezpiecza nasz kraj poza obecnością w pakcie wojskowym. W kontekście rosnącego zagrożenia na wschodzie Europy zupełnie innego wymiaru nabrała szybka akcesja Litwy, Łotwy i Estonii do strefy euro, a także pośpiech w tym zakresie na Bałkanach, np. w Bułgarii, która może dołączyć do wspólnej waluty na początku 2024 roku.

Napięta sytuacja za naszą wschodnią granicą każe spojrzeć na bezpieczeństwo Polski nie tylko w kontekście stricte wojskowym, czyli jaki mamy potencjał obronny i sojuszniczy w NATO, ale także politycznym, połączonym z gospodarczym. A kluczową rolę, poza obecnością w Unii Europejskiej, odgrywa w tym waluta. W stosunku do walut nieprzypadkowo używa się często militarnych określeń w rodzaju "wojny walutowe", ponieważ waluta jest traktowana jak pewien rodzaj oręża, który w polityce gospodarczej może dać ogromne przewagi nad konkurencyjnymi państwami czy obszarami gospodarczymi.

Reklama

W tym znaczeniu, od ponad dekady jesteśmy świadkami rywalizacji między największymi globalnymi walutami na... osłabianie. Grając na osłabienie własnej waluty można sporo zyskać, ponieważ korzystają na tym eksporterzy: ich wyroby i usługi są bardziej konkurencyjne cenowo zagranicą. Im słabszy dolar, tym łatwiej zdobywać rynki amerykańskim firmom. Im mocniejsze euro czy frank szwajcarski, tym większe problemy firm poza ich rynkiem wewnętrznym. Wspomniane "wojny walutowe" toczone są przez największe mocarstwa, choć oficjalnie oczywiście nikt nie chce się do nich przyznać, ponieważ celowe osłabianie własnej waluty jest politycznym tematem tabu. Nie zmienia to faktu, że "wojny walutowe" wywołują ogromne zaniepokojenie wśród wielu państw i globalnych firm, bo są formą nieuczciwej konkurencji. Od kryzysu finansowego w 2008 roku mamy wręcz wyścig, która kluczowa waluta będzie relatywnie słabsza od innych, a służy temu masowy dodruk pieniędzy przez największe banki centralne.

Wypuszczenie na rynek bilionów dolarów przez amerykański bank centralny Fed początkowo wywołało na świecie oburzenie, ale inne państwa szybko zrozumiały, że skoro jeden lider drukuje na potęgę, to trzeba podążyć jego tropem. Stąd mamy ogromny dodruk euro, jenów, funtów czy franków szwajcarskich. Dziś mówi się o konieczności zakończenia dodruku wcale nie z powodu chęci zawieszenia broni w "wojnach walutowych", ale szalejącej inflacji, która stała się problemem numer jeden wielu rozwiniętych gospodarek, w tym USA i strefy euro. Jeśli dodruk zostanie wstrzymany, a jest ku temu wiele przesłanek, to przynajmniej na tym froncie się uspokoi.

Niestety, zwiększa się groźba otwarcia nowego frontu na wschodzie, i to w postaci czysto militarnej. Na dobre zburzyłoby to do reszty porządek geopolityczny świata. Jednak można postawić tezę, że myliłby się ten, kto uważa, że bezpieczeństwo zagrożonych państw zależy wyłącznie od liczby czołgów, samolotów czy trwałości sojuszniczych umów militarnych o wzajemnej pomocy. Bo bezpieczeństwo to także obecność w strukturach politycznych i gospodarczych. A bardzo silną bronią na takim froncie może okazać się wspólna waluta euro, która w geopolitycznej rozgrywce jest niezwykle ważna.

Tymczasem kwestia przystąpienia Polski do strefy euro traktowana jest od wielu lat przez rządzących jako temat politycznie drugorzędny, jeśli nie trzeciorzędny. Co więcej, w oficjalnym publicznym przekazie budowany jest negatywny obraz wspólnej waluty, która służy jako ucieleśnienie ekonomicznego zła. To prawda, że euro jest walutą po "przejściach": przed dekadą prysł mit, że wstąpienie do strefy euro gwarantuje wyłącznie dobrobyt i gospodarcze eldorado.

Kryzys w strefie euro, zapoczątkowany niewypłacalnością Grecji, pokazał wówczas, że przy projektowaniu strefy euro nie ustrzeżono się błędów, ale wiele winy spoczywało również na inwestorach finansowych, którzy bez opamiętania kupowali obligacje nawet najsłabszych gospodarczo państw, byle były one w euro. Jak usłyszałem kiedyś od zarządzającego funduszem obligacji w Londynie: "Grecja? Wszystkie obligacje ze strefy euro były traktowane tak, jakby były to papiery niemieckie". Jak się okazało - do czasu. Najpotężniejsza gospodarka Unii Europejskiej do dziś nieprzerwanie cieszy się zaufaniem inwestorów, ale nie zapobiegło to technicznemu bankructwu należących do strefy euro Grecji, Irlandii czy Portugalii, które musiały ratować się finansowymi kroplówkami z pomocowych funduszy. Jednak przed dekadą strefa euro się nie rozpadła, pomimo że na skraju niewypłacalności stanęły także takie potęgi gospodarcze jak Włochy czy Hiszpania. Zostały one uratowane przez Europejski Bank Centralny (EBC), który masowo skupował ich obligacje.

I w miejscu tych doświadczeń z kryzysu dochodzimy do kluczowego zrozumienia, czym jest euro i jaki ma charakter. Otóż, choć jest walutą wspólnego obszaru gospodarczego, to przede wszystkim jest projektem politycznym, a dopiero w drugiej kolejności - ekonomicznym. Tylko w ten sposób można racjonalnie uzasadnić ratowanie ogromnym kosztem np. Grecji. W normalnych warunkach kraj ten, wcześniej zadłużony po uszy na własne życzenie przez kolejne rządy, zbankrutowałby, opuściłby strefę euro, wprowadził własną walutę (jest to technicznie i prawnie możliwe), która następnie zostałaby mocno zdewaluowana i rozpocząłby się długi proces odbudowy kraju poza strefią euro, ale nadal - o ile Grecy nie zdecydowaliby inaczej - w ramach Unii Europejskiej. Jednak przed dekadą istniała poważna obawa, że jeśli z układanki pod tytułem euro wypadnie choć jedno ogniwo, to cała strefa euro, a być może i Unia Europejska, ulegną bezpowrotnej erozji. Dlatego Grecja nie została wtedy pozostawiona sama sobie. Musiała "tylko" wprowadzić drakoński program oszczędnościowy, kontestowany przez znaczą część społeczeństwa. Bez politycznego parasola w postaci euro, Grecja skazana byłaby na bankructwo ze wszystkimi konsekwencjami.

Podłoże utworzenia i funkcjonowania euro zawsze miało głęboki kontekst polityczny. Paradoksalnie, w swoim zamyśle był to koncept mający służyć okiełznaniu przez m.in. Francję niemieckiej dominacji gospodarczej we wspólnocie. Parafrazując powiedzenie piłkarskie, skończyło się na tym, że na boisko wychodzą dwie drużyny, a wygrywają zawsze... Niemcy. Nie dość, że gospodarka niemiecka nie dała się zamknąć w gorsecie euro, to stała się jednym z największych beneficjentów nowej waluty. Ale każdy kij ma dwa końce. Niemcy stały się także zakładnikami wspólnej waluty i kondycji jej uczestników. Stąd właśnie ich ogromna determinacja, aby obronić euro za wszelką cenę przed dekadą. Warto powtórzyć, że była to decyzja przede wszystkim polityczna, a dopiero w drugim rzędzie ekonomiczna. To fundament strefy euro.

Polityczny charakter strefy euro ma gigantyczne konsekwencje, które dostrzega wiele "nowych" państw Unii, ale niestety nie Polska, gdzie u obecnej władzy dominuje przekonanie, że złoty jest i będzie podstawą suwerenności państwa i trzeba go bronić wręcz jak niepodległości. Sęk w tym, że właśnie niepodległość państwa może być lepiej broniona, kiedy jest się członkiem nie tylko większej wspólnoty politycznej, ale i gospodarczej trwale połączonej walutą. Rządy w Wilnie, Rydze i Tallinie doskonale wiedziały przed laty, co robią, prąc do unii walutowej i nie oglądając się na jej problemy. Bowiem w tak niespokojnym świecie i przy takim, a nie innym położeniu geopolitycznym gwarancje niepodległości może dać nie tylko pakt wojskowy, ale także swoisty pakt walutowy, do którego - używając militarnego określenia - sprowadza się przyjęcie euro. Dlatego dziś tak samo jest ważne dla Litwinów, Łotyszy i Estończyków, że ich nieba strzegą samoloty sojuszu północnoatlantyckiego, jak i fakt, że w obiegu jest taka sama waluta jak w Niemczech czy Francji.

Skutków rezygnacji z waluty narodowej nie można bowiem mierzyć jedynie czystą ekonomią, ale także geopolityką. Wystarczy przenieść się na południe Europy, gdzie na Bałkanach mamy silną motywację do wprowadzenia euro, która nabiera zupełnie nowego wymiaru w scenariuszu obecnego wzrostu zagrożenia geopolitycznego. Świetnym przykładem jest Bułgaria, która pomimo, że weszła później niż Polska do Unii Europejskiej, to przegania nas z akcesją do wspólnej waluty. Nie dość, że jest już w poczekalni euro, czyli mechanizmie ERM-2, to ma ambicje wprowadzenia wspólnej waluty od 1 stycznia 2024. Pod warunkiem, że spełni wszystkie kryteria gospodarcze i prawne, ale cel polityczny jest jednoznacznie nakreślony. Do strefy euro śpieszno także Chorwatom (obecni w ERM-2 i planują euro od początku 2023) i Rumunom. Wychodzi na to, że wkrótce klub narodowych walut w UE skurczy się głównie do naszego regionu Europy, bo Węgry i Czechy także pozostają eurosceptyczne. Niemniej geopolitycznie to właśnie Polska najwięcej ryzykuje bez wspólnej waluty z uwagi na swoje położenie i ekspozycję na zagrożenia. Dlatego wskazane byłoby, gdyby w debacie o przyjęciu euro w Polsce, obok ważnego wątku ekonomicznego, pojawiał się też aspekt zwiększenia bezpieczeństwa geopolitycznego, jakie daje wspólna waluta, który jest nie do przecenienia w kontekście wydarzeń za naszą wschodnią granicą.

Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Autor felietonu wyraża własne poglądy

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

***

Felietony Interia.pl Biznes
Dowiedz się więcej na temat: euro w Polsce | wprowadzenie euro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »