"Spłata" długu przez wzrost PKB? To pułapka
Gigantyczny wzrost zadłużenia państwa, jaki jest nam obecnie fundowany, rodzi pytanie: kto, jak i kiedy je spłaci? Politycy wcale nie myślą redukować długu, ale "spłacać" go przez wzrost gospodarczy, który relatywnie zmniejsza wskaźniki zadłużenia. Tyle, że taka filozofia to groźna pułapka, która może się zakończyć bankructwem państwa na wzór grecki.
Od pół roku żyjemy w świecie, który został wywrócony do góry nogami przez skutki pandemii COVID-19. Poza konsekwencjami zdrowotnymi dla społeczeństwa, ma ona także ogromny wpływ na politykę gospodarczą państwa, które stara się maksymalnie zneutralizować skutki pandemii dla przedsiębiorców i pracowników. Z jednej strony celem jest uniknięcie bankructw firm z powodu np. czasowego zamrożenia gospodarki, a z drugiej ochrona miejsc pracy, aby nie eksplodowała stopa bezrobocia.
Bilans po pół roku wypada pozytywnie - nie mamy masowych upadłości, a stopa bezrobocia podskoczyła zaledwie do 6,1 proc., czyli czas pandemii kosztował nas w tym wskaźniku zaledwie ok. 0,6 pkt proc. Niemniej, najgorsze chyba jeszcze przed nami, bo kończą działać tzw. tarcze antykryzysowe, a rządowi planiści przewidują, że na koniec roku stopa bezrobocia wzrośnie do 8 proc., a w projekcie budżetu na przyszły rok spadnie niewiele względem tej prognozy, bo jedynie do 7,5 proc.
Względny sukces polityki antykryzysowej na rynku pracy oraz jeden z najniższych spadków PKB w Unii Europejskiej został jednak okupiony gigantycznymi wydatkami z kasy państwa. Ponieważ nie zastosowano żadnych cięć programów socjalnych (co więcej, uchwalono tzw. 13. emeryturę gdy pandemia była za progiem), to państwo poszło w dług. COVID-19 stał się wygodnym uzasadnieniem dla gigantycznego zadłużenia państwa w myśl zasady "cel uświęca środki", czyli bronimy gospodarki, poświęcając na ołtarzu zasadę umiarkowanego długu, który nie zagraża państwu. Sęk w tym, że prowadząc teraz taką politykę luźnego podejścia do zaciąganych zobowiązań, łatwo popaść w pętlę długów i zbankrutować.
Z innej zasady - "nie ma darmowych lunchów" - wynika, że zawsze można dostać "coś za coś", a nie "coś za darmo". W wypadku naszego państwa "coś" w postaci ochrony rynku pracy i przedsiębiorstw jest za "coś" w postaci gigantycznego wzrostu zadłużenia. Prowadząc w ostatnich latach niezwykle hojne programy socjalne (sam program 500+ od wprowadzenia do końca lipca tego roku kosztował 117,5 mld zł) nie mieliśmy żadnych "zaskórniaków" (jak np. Niemcy), aby rzucić je na ratowanie gospodarki w potrzebie. Królowała polityka wydawania lekką ręką wszystkiego, co ekstra trafiało do budżetu (np. z uszczelnienia luki VAT).
Spowodowało to, że nie było innego wyjścia jak sięgnięcie po dług. Efekt? Grozi nam w tym roku deficyt aż 109 mld zł, a w kolejnym - 82 mld zł. Państwo szuka także pośrednio finansowania długiem na dużą skalę za pośrednictwem swojego BGK czy PFR, zaś NBP skupuje obligacje. Dobrym uświadomieniem drogi zadłużania, na którą weszliśmy jest kilka liczb bijących w oczy na pierwszej stronie niedawnego wydania dziennika "Rzeczpospolita": 1,045 bln zł wynosiło zadłużenie państwa na koniec 2019 roku, a na koniec 2021 r. ma to już być 1,52 bln zł.
Oznacza to, że zaledwie w dwa lata narobimy tyle długów, co dotychczas przez kilka dekad gospodarczej transformacji. Dlatego zasadne jest zadanie pytania: kto, jak i kiedy ma zamiar to spłacić? Odpowiedź polityczna jest oczywiście taka jak zawsze w Polsce, czyli my zadłużamy, a inni będą spłacać (następcy i przyszłe pokolenia). Taka zasada jest już z powodzeniem stosowana przy zobowiązaniach państwa jeśli chodzi o przyszłe emerytury, bo dziś przekazujemy składki, które na bieżąco są wydawane na świadczenia emerytalne osób uprawnionych, do bilansu dopłaca państwo, a zobowiązania wobec nas są dopisywane księgowo na kontach z założeniem, że państwo kiedyś je obsłuży.
Jednak w zadłużaniu państwa na przyszłe pokolenia jest jedna bardzo niepokojąca filozofia: patrzenie na dług poprzez wskaźniki, a nie jego nominał, który rośnie, nie mówiąc już o jakichkolwiek próbach jego realnej spłaty.
Na dług można patrzeć na dwa sposoby: ile mamy do oddania (czyli nominalnie) i jak ma to się do naszych możliwości i wielkości gospodarki (wskaźnikowo). Pod tym względem różni się sytuacja przeciętnego dłużnika, który pożyczył np. na mieszkanie, od państwa, za którym stoi cała gospodarka. O ile dłużnik hipoteczny wie, że ma np. na 30 lat rozłożoną spłatę zarówno kapitału jak i odsetek, to państwo może pozwolić sobie na spłatę jedynie odsetek. Jak to możliwe?
Dłużnik hipoteczny ma za zadanie oddać cały dług i stać się właścicielem np. mieszkania, zaś państwo ma w praktyce możliwości tzw. rolowania długu, czyli - w uproszczeniu - zastępowania "starego" "nowym" w postaci np. obligacji. Jest tylko jedno ważne "ale". Inwestorzy są skłonni rolować dług państwa tylko wtedy, gdy uważają, że ma solidną gospodarkę i terminowo spłaca odsetki, czyli technicznie jest wypłacalne. Aby nie przegapić momentu, kiedy państwo może stać się niewypłacalne, patrzą na wskaźniki, z których najbardziej popularny to relacja długu do PKB. Pod tym względem Polska wykona ogromny skok: z poziomu 46 proc. w 2019 r. do ponad 62 proc. w tym roku i 64,7 proc. w kolejnym (licząc według metodologii unijnej, a nie konstytucyjnej).
Ktoś może krzyknąć: "Nic się nie stało, Polacy nic się nie stało!". I uspokajająco porównać nas do innych państw - wszak wskaźnik relacji długu do PKB pozostanie znacznie poniżej średniej unijnej (blisko 80 proc.), a w kilku państwach przekracza nawet 100 proc. (we Francji, Belgii, Portugalii, Włoszech, Grecji).
Przyjęcie takiego uspokajającego punktu widzenia ma jednak jedną zasadniczą wadę: zakłada, że PKB będzie rosło i rosło, zatem wskaźnik może się nawet poprawiać (i to pomimo nominalnego wzrostu długu). Jak na razie wiemy tylko, że to raczej nie stanie się w przyszłym roku, bo masa długu będzie tak szybko przyrastać, że pomimo przewidywanego odbicia PKB w 2021 roku aż o 4 proc., wskaźnik mimo to pójdzie w górę. Jednak myślenie wskaźnikowe jest bardzo wygodne dla polityków, ponieważ zakłada, że w pewnym sensie dług będzie się spłacać sam (wskaźnikowo, a nie nominalnie) jeśli tylko gospodarka znowu dynamicznie zacznie się rozwijać. A co jeśli... tak się nie stanie? Zostaniemy z górą długów, z tonącymi wskaźnikami i wierzycielami, którzy nie będą chcieli słyszeć o rolowaniu obligacji, tylko podstawieniu żywej gotówki do wykupu. Czarny i nieprawdopodobny scenariusz? Wcale nie. Wystarczy spojrzeć na doświadczenia greckie, aby zacząć się martwić pandemicznym pędem do zadłużania.
Grecja popadła w tarapaty finansowe przed dekadą i w efekcie technicznie zbankrutowała (podtrzymana została "kroplówkami" unijnymi), ponieważ globalny kryzys finansowy z jednej strony spowodował recesję, czyli spadek PKB, a z drugiej zwiększył ostrożność inwestorów i ich gotowość do pożyczania pieniędzy. To wystarczyło, aby dług publiczny, który gigantycznie urósł od wejścia Grecji do strefy euro, stał się kamieniem młyńskim, który pociągnął państwo strefy euro na dno. Warto dodać, że dla wielu ekonomistów była to wydarzenie niebywałe, które wcześniej mogli rozpatrywać jedynie w kategoriach science fiction, bo przecież strefa euro - na czele z ogromną i solidną gospodarką Niemiec - była rodzajem polisy bezpieczeństwa dla inwestorów kupujących oraz rolujących greckie obligacje. A myślenie w kategoriach bankructwa państwa strefy euro było świętokradztwem.
Dlatego ślepa wiara w dług, który wskaźnikowo sam będzie się "spłacać", a w zasadzie będzie się z niego "wyrastać", może okazać się katastrofalną pułapką: wystarczy, że równolegle wzrośnie zadłużenie i spadnie PKB, aby wskaźnik ruszył w przeciwną stronę, a inwestorzy zaczęli się zastanawiać czy nadal warto takiemu dłużnikowi pożyczać pieniądze. Tym bardziej, że mamy swoją lokalną walutę, a część długu denominowanego w obcych walutach. Jakiekolwiek większe zachwianie zaufania zagranicznych inwestorów do Polski może mieć dla nas ogromne konsekwencje: od wyprzedaży i osłabienia złotego, po skokowy wzrost kosztów obsługi długu i problemy z lokowaniem nowych obligacji na rynku.
Na razie nic takiego nie występuje, niemniej skokowe zadłużanie państwa powinno niepokoić, jeśli jego zdolność do spłaty zobowiązań ma opierać się głównie o nieustanny i szybki wzrost gospodarczy, tak jak działo się to przez prawie trzy dekady polskiego "cudu" gospodarczego. Tym bardziej, że nie rezygnujemy z kosztownych programów socjalnych, które przy ewentualnej dłużej recesji lub znaczącym spowolnieniu gospodarki będą kulą o nogi budżetu, a finansowanie ich na kredyt na dłuższą metę nie będzie możliwe. Chyba, że dojdzie do podwyżki podatków, a to będzie społecznym szokiem.
Tomasz Prusek
Publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze