Komu zaszkodzi zwycięstwo Hollande'a?
Hollande zostanie dopiero drugim w historii V Republiki prezydentem wywodzącym się z partii socjalistycznej. Jego poprzednik, gdy doszedł do władzy w 1981 roku, znacjonalizował "strategiczne" gałęzie gospodarki, zwiększył radykalnie transfery społeczne, podniósł płacę minimalną, obniżył wiek emerytalny i skrócił tydzień pracy.
Cała nadzieja w tym, że zaraz po wygranej zrezygnuje z realizacji swojego programu gospodarczego.
Hollande zostanie dopiero drugim w historii V Republiki prezydentem wywodzącym się z partii socjalistycznej. Jego poprzednik, gdy doszedł do władzy w 1981 roku, znacjonalizował "strategiczne" gałęzie gospodarki, zwiększył radykalnie transfery społeczne, podniósł płacę minimalną, obniżył wiek emerytalny i skrócił tydzień pracy. Aż taka rewolucja Francji nie czeka, zwłaszcza że przed drugą turą Hollande złagodził nieco swoją retorykę, jednak jego zwycięstwo i tak może w Europie sporo namieszać.
Szykujący się do przejęcia władzy kandydat socjalistów obiecuje cofnąć przegłosowaną przez ekipę Sarkozy'ego podwyżkę VAT, obniżyć podatki dla małych firm, zwiększyć w ciągu pięciu lat wydatki państwa o 20 mld euro i podnieść płacę minimalną. Nie są to pomysły odpowiednie dla kraju, któremu na jesieni obniżono ocenę wiarygodności kredytowej. Francja bowiem mało przypomina państwo, którym była na początku lat 80-tych.
Zadłużenie publiczne wynosi 86 proc. PKB, zaś udział wydatków publicznych w dochodzie narodowym to prawie 56 proc. - najwięcej w Europie. Dla porównania, gdy ruszył ostatni wielki socjalistyczny eksperyment V Republiki, dług w relacji do PKB wynosił jedynie 22 proc. Z kolei wydatki publiczne powołanego przez Mitterranda rządu nie przekroczyły 50 proc. PKB - wydawano więc mniej niż po drugiej stronie Kanału La Manche, gdzie rządziła Margaret Thatcher.
Choć dalsze zadłużanie się Francji samo w sobie szkodzi zagrożonej kryzysem Europie, bardziej niepokojące są pomysły kandydata socjalistów dotyczące spraw UE: zmiany mandatu Europejskiego Banku Centralnego i renegocjacja podpisanego w grudniu paktu fiskalnego. Hollande postuluje, by EBC został zobowiązany do wspierania wzrostu gospodarczego i nie koncentrował się wyłącznie na niedopuszczaniu do nadmiernego wzrostu cen. Ponadto chce skłonić europejską władzę monetarną do bezpośredniego zakupu obligacji krajów wspólnego obszaru walutowego będących w niepewnej sytuacji finansowej.
Obydwa rozwiązania przyniosłyby fatalne skutki. Odstąpienie EBC od koncentracji na niskiej inflacji nie przyniosłoby Europie wyższego wzrostu gospodarczego, podważyłoby za to i tak już mocno nadwątlone zaufanie do wspólnej waluty. Choć w krótkim okresie bowiem bank centralny może zwiększyć dynamikę PKB, taki wzrost gospodarczy jest nietrwały i szybko przeradza się w niezdrowy boom, po którym gospodarka "choruje" przez długie lata.
Drugi pomysł na poszerzenie mandatu EBC jest równie niebezpieczny. Nadzieja, że dzięki uzyskaniu przez zagrożone bankructwem państwa dostępu do łatwego finansowania z banku centralnego uda się zażegnać kryzys w strefie euro jest złudna. Owszem rządy nie będą się musiały martwić, czy rynki pożyczą im pieniądze. Nie ma jednak żadnej gwarancji, że w takiej komfortowej sytuacji politycy zdecydują się na reformy zmierzające do tego, by wreszcie nie wydawać więcej niż zbierane jest w podatkach.
Bardziej prawdopodobny jest scenariusz "wojny i hańby". W imię źle rozumianego pokoju społecznego wojna z deficytem budżetowym zostanie odwleczona na kilka lat by powrócić ze swoją towarzyszką hańbą. Będzie to hańba wysokiej inflacji napędzanej wcześniejszym finansowaniem wydatków budżetowych przez EBC.
Postulat renegocjacji paktu fiskalnego także jest niebezpieczny dla Europy. Szczęśliwie Hollande nie chce wycofać się ze z trudem wypracowanych w grudniu reguł fiskalnych, wymuszających na krajach strefy euro zbilansowany budżet. Chce jednak, by oszczędnościom towarzyszyło promowanie przez europejskie instytucje wzrostu gospodarczego poprzez wspieranie ze środków publicznych inwestycji w infrastrukturę.
Jednym ze źródeł finansowania tych inwestycji ma być "zmobilizowanie niewykorzystanych możliwości europejskich funduszy strukturalnych". W tym ostatnim pomyśle, polegającym de facto na przekierowaniu środków ze wschodu UE na południe, kryje się zagrożenie dla Polski, która w ostatnich latach jest największym beneficjentem pieniędzy unijnych. Dodatkowo takie rozwiązanie wcale niekoniecznie przyniosłoby korzyść borykającym się z problemami budżetowymi i recesją państwom południa Europy.
O ile bowiem w Polsce, ze względu na olbrzymie braki infrastrukturalne, wciąż mniej więcej wiadomo, w co państwo powinno inwestować, o tyle na przykład w Hiszpanii nie jest to takie oczywiste. Na Półwyspie Iberyjskim jest najwięcej szybkich kolei w Europie (Hiszpanie ustępują pod tym względem na świecie tylko Chińczykom), co więcej, prawie drugie tyle linii jest już budowie - to więcej niż w pozostałych krajach UE razem wziętych.
Hiszpanie mają ponadto gęstszą sieć dróg niż Niemcy, autostrad zaś tyle co Francuzi, przodują też w Europie jeśli chodzi o liczbę międzynarodowych lotnisk. Jak na kraj o PKB per capita poniżej średniej unijnej, wydaje się to imponującym osiągnięciem. Niestety jest to osiągnięcie wątpliwe - relatywnie mało używana infrastruktura niekoniecznie była warta kryzysu finansów publicznych i zastępów bezrobotnych - sierot po budowlanym boomie. Jeszcze trudniej uwierzyć w sens dalszego inwestowania pieniędzy podatników w tego typu przedsięwzięcia.
Poprzedni francuski prezydent-socjalista szybko wycofał się ze swoich reform. Mitterrand po pierwszych trzech latach prezydentury rządził spokojnie, pokazawszy nie jeden raz twarz prawdziwego męża stanu. Hollande, który nie był nigdy nawet ministrem, ma od razu szansę przewyższyć w czymś swojego wielkiego poprzednika. Mógłby od razu po wygraniu wyborów porzucić większość swojego programu, gdyż tych kilku lat na socjalistyczny eksperyment ani Francja, ani Europa nie ma.
Maciej Bitner, Główny Ekonomista Wealth Solutions