Polaków przygody z hipoteką, czyli kredyt może zdrożeć
Inflacja, drożyzna, rosnące raty kredytów. O tym Polacy będą rozmawiać w najbliższym czasie coraz częściej, nie tylko - za chwilę - przy świątecznym stole. To będzie też mocne, kolejne już, doświadczenie z edukacji finansowej.
Dla wielu pierwsze, może niestety w niektórych przypadkach także bolesne doświadczenie - kredyt bowiem nie tylko tanieje, bądź jest prawie za zero, ale może także zdrożeć i to znacznie. Dość powiedzieć, że na rynku czynnych jest ponad 2,5 mln umów kredytowych (0,4 mln to kredyty we frankach) przypadających na ok. 4 mln osób, a tylko od połowy ubiegłego roku do końca września banki udzieliły 300 tys. nowych kredytów hipotecznych.
Część kredytobiorców posiadających kredyt hipoteczny otrzyma (lub już otrzymała) w tych dniach pierwsze informacje o wyższej racie kredytu hipotecznego (wzrosną też raty pożyczek gotówkowych czy oprocentowanie kart kredytowych). A to jedynie wstęp do kolejnych podwyżek, w sprawie których komunikaty dopiero przyjdą. Nie może być inaczej, skoro Rada Polityki Pieniężnej w walce z najwyższą od 21 lat inflacją zaczęła podnosić stopy procentowe i za miesiąc czy dwa zapewne tego cyklu nie zakończy.
Przez ostanie lata przyzwyczailiśmy się na dobre do niskiej inflacji, a w efekcie pandemicznego kryzysu i dla ratowania firm, konsumentów, gospodarki (oraz pomocy rządowi) bank centralny ściął główną stopę procentową niemal do zera. I choć prezes NBP zapewniał, że zmian stóp nie będzie (przynajmniej do końca kadencji obecnej RPP, czyli połowy przyszłego roku) to w wyniku ostrego wzrostu inflacji, która będzie raczej uciążliwa przez dłuższy okres niż tylko przejściowa, zmienił zdanie. Kierowana przez niego Rada Polityki Pieniężnej zaczęła w październiku podnosić stopy procentowe (część członków chciała tego wcześniej) i na tej drodze - jak wynika z prognoz ekonomistów - jesteśmy dopiero niewiele za półmetkiem.
Efekt? Zestawienia i prognozy o ile wzrosną raty. Ale to co dla jednych może być tylko zwykłą informacją, normalną w pewnych okresach gospodarczego życia, dla innych może oznaczać konieczność gruntownego przemodelowania domowego budżetu.
Niedługo możemy być więc nawet świadkami powstania jakiegoś "frontu" obrony kredytobiorców, tym razem mających kredyt nie we frankach, a w złotych (prawnicy zapewne także poszukają okazji by i tu zarobić). Już pojawiły się opinie, że "banki zarabiają" i "klienci zapłacą za inflację". Możliwe, że wśród głosów oburzenia rosnącymi ratami będą i głosy tych, którzy jeszcze do niedawna wzywali prezesa NBP i RPP do działań mających ograniczyć inflację. No to działania w końcu są (oczywiście można się spierać co do czasu i skali, szybsze i mniejsze ruchy mogłyby rozłożyć w czasie podwyżki rat i ten efekt wśród kredytobiorców byłby mniej gwałtowny).
Zapewne w domenie publicznej wkrótce pojawią się też (już zresztą widać pierwsze sygnały) opinie wskazujące winnych, albo wręcz zarabiających na podwyżkach stóp i rat. Zresztą sam bank centralny (a właściwie jego biuro prasowe) nieco podsycił atmosferę pisząc na Twitterze 30 listopada, czyli przed ostatnią podwyżką stóp, że "nie wszyscy tracą na podwyższaniu stóp procentowych". - Dotychczasowe podwyżki stóp procentowych NBP przyniosły bankom nawet około 4 mld zł dodatkowego zysku w skali roku. Każda dalsza podwyżka o 1 pkt proc. to kolejne kilka miliardów - stwierdzono niewinnie.
Stąd jednak tylko krok do podchwycenia tematu przez tych, którym łatwo przychodzą proste hasła mające szansę przebić się do opinii publicznej i nie podpierających się ekonomiczną wiedzą. Wcześniej zresztą ten sam profil NBP na Twitterze cytował słowa prezesa NBP wskazującego w lipcu, że "W medialnych przekazach dominują ci, którzy mają interes w tym, by stopy procentowe były wyższe. Do podmiotów tych można zaliczyć inwestorów zagranicznych, banki komercyjne i inne instytucje finansowe, bo inwestują w obligacje, obracają papierami wartościowymi, zarabiają na marżach odsetkowych...Ale ich interesy nie są zbieżne z interesami całej gospodarki i społeczeństwa, o które dba bank centralny".
Zatem scenariusz wydaje się prosty. "Miliardowe zyski banków, milionowe roczne zarobki prezesów, a po drugiej stronie klienci, których budżety w coraz większym stopniu będą cierpiały przez wyższe raty kredytów". Proste? Usłyszymy zapewne także o wątpliwościach zgłaszanych w sprawie tego jak ustalana jest cena kredytu i że wskaźnik WIBOR w oparciu, o który to się dzieje, jest podejrzany. Że tak może być mówił już parę tygodni temu były prezes PKO BP Zbigniew Jagiełło.
Przy okazji nikt nie będzie zwracać uwagi na to, że rentowność banków jest niska, dużo niższa niż przed paroma kwartałami i gorsza niż średnio w UE, albo że na koniec września 2021 r. 23 banki (siedem komercyjnych i 16 spółdzielczych) wykazały łączną stratę w wysokości 1,1 mld zł (oczywiście, wynik finansowy całego sektora wyniósł 9,4 mld zł). O kłopotach sektora mówił niedawno w Interii prezes ING Banku Brunon Bartkiewicz przypominając, że "banki w Polsce - jako masa - są nierentowne" i można by się zastanawiać czy tych banków (z kłopotami) nie zamykać.
Zaglądając do bieżących statystyk sektora bankowego widać, że Polacy spłacają regularnie raty kredytów hipotecznych. Na koniec trzeciego kwartału udział kredytów zagrożonych w portfelu kredytów mieszkaniowych ogółem wyniósł 2,45 proc. i nawet obniżył się nieznacznie wobec poprzedniego okresu. W przypadku kredytów złotowych to tylko 1,9 proc., we frankach nieco więcej - 5,13 proc.
Bankowe stress testy pokazują na razie, że nawet w obliczu kolejnych podwyżek stóp klienci powinni nie mieć problemów ze spłatą rat, bo sytuacja gospodarcza jest dobra, podobnie jak ta na rynku pracy, a wynagrodzenia rosną (i ta presja płacowa, zdaniem ekonomistów, utrzyma się w najbliższym czasie). Ale oczywiście każdy przypadek jest inny, każdy ma swój miesięczny budżet i może się okazać, że sporo jednak będzie "przekredytowanych".
Te proste schematy - rosną stopy, banki żerują na klientach - niewiele mają wspólnego z ekonomią i zwykłymi zjawiskami w gospodarce (oraz reakcjami na nie), ale mogą trafić do wielu niezainteresowanych szczegółami. I wyrządzić w przyszłości szkody, a przecież każdy kraj chce mieć stabilny i konserwatywny system bankowy. Może się też okazać, że kampanie Komisji Nadzoru Finansowego ("Ryzyko stopy procentowej") czy Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów ("Policz i nie przelicz się") mające uświadomić konsumentom, że kredyty nie zawsze będą tak tanie jak ostatnio, że stopy procentowe, a z nimi także i raty, rosną, nie do wszystkich zainteresowanych dotarły. Warto wspomnieć, że jedną ze stron umowy kredytowej jest zresztą akceptowana przez klienta informacja o ryzyku wynikającym ze zmian stóp procentowych. Ale kto wie co to jest stopa procentowa, powie pewnie niejeden.
Wkrótce mogą pojawić się też pytania dlaczego banki nie podnoszą oprocentowania lokat, skoro stopy NBP rosną i chcą one więcej za kredyt hipoteczny. Nie podnoszą, bo mają tyle pieniędzy (nadpłynność) od klientów (a ci np. dodatkowo z rządowych tarcz ratujących firmy i gospodarkę oraz w następstwie późniejszej dobrej koniunktury), że nie muszą walczyć o nowe depozyty, skoro także popyt na kredyty nie jest, delikatnie mówiąc, największy (poza hipotecznymi).
Warto też pamiętać, że np. na przełomie 2005/2006 r. przy ledwo zauważalnej inflacji oprocentowanie kredytu przy 4,5-proc. stopie NBP wynosiło około 6 proc. Teraz, w trzecim kwartale 2021 r. średnie oprocentowanie hipoteki to było 2,46 proc. (w tym 2,22 proc. marży), a inflacja na koniec września, przy 0,1-proc. stopie NBP, wynosiła 5,9 proc. (w listopadzie 7,7 proc., główna stopa NBP to dziś 1,75 proc.). Więc te czasy zapewne szybko nie wrócą i choć może zabrzmieć to dziwnie, będą także dowodem normalizacji sytuacji w gospodarce. Muszą to także zaakceptować kredytobiorcy, choć dla wielu z nich pierwsze doświadczenie z hipoteką może być oczywiście bolesne.
Paweł Czuryło
Autor także spłaca kredyt hipoteczny.