Tomasz Prusek: Pracodawcy mówią "dość" wyścigowi płac z inflacją
Wzrost płac wyhamował w Polsce, co - biorąc pod uwagę nadal przyśpieszającą inflację - będzie miało ogromne konsekwencje nie tylko dla siły nabywczej pracowników, ale i sytuacji całej gospodarki. To sygnał, że pracodawcy doszli do ściany z podwyżkami i nie stać ich już na ściganie się z szalejącą inflacją, bo tracą konkurencyjność. Nie oznacza to wcale, że presja płacowa szybko osłabnie, szczególnie w państwowych firmach, gdzie płacami i zatrudnieniem rządzi przede wszystkim kalkulacja polityczna. Im bardziej pogłębiać się będzie rozwarcie między inflacją a płacami, tym większe powodować będzie napięcia społeczne.
Biznes INTERIA na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Do kondycji krajowej gospodarki dobrze pasuje zapytanie ze słynnego żartu czasów PRL-u: "Kiedy będzie dobrze?" Odpowiedź: "Już było...". Wzrost gospodarczy jeszcze historycznie nie wygląda źle, bo w III kw. PKB urósł o 3,5 proc. (licząc rok do roku), ale jest pewne jak w banku, że kolejne kwartały przyniosą hamowanie tak mocne, że możemy się nawet otrzeć o recesję. Rządowe założenie, że wzrost PKB w 2023 roku sięgnie 1,7 proc. wydaje się raczej pobożnym życzeniem, bo wielu ekonomistów i analityków wieszczy, że będzie to znacznie mniej, nawet poniżej 1 proc. Dostająca potężnej zadyszki gospodarka sprawi, że minie na długie kwartały, a może i lata, komfortowa dla pracowników sytuacja na rynku pracy, który będzie musiał się dostosować do nowej rzeczywistości, gdy coraz trudniej będzie sprzedawać towary i usługi, tak samo jak i podnosić ceny, by zniwelować inflację.
Przedsiębiorcy na zbliżającą się sytuację kryzysową mogą reagować na wiele sposobów, ale stosunkowo szybko właśnie w zakresie płac. I to już się dzieje, bo w październiku dynamika płac w większych firmach niefinansowych (zatrudniających ok. 40 proc. w całej gospodarce) wzrosła jedynie o 13 proc., podczas gdy miesiąc wcześniej było to 14,5 proc. Inflacja tymczasem robiła swoje, czyli zamiast spadać, pobiła rekord ćwierćwiecza - osiągając 17,9 proc. Efekt? Realna dynamika płac jest ujemna i szoruje po dnie w tym tysiącleciu.
Ostatecznie zbankrutowała propagandowa teoria, którą byliśmy uspokajani przez rządzących, gdy inflacja nabierała dopiero rozpędu. Radzono nam wówczas, abyśmy się niczym nie przejmowali, bo wzrost cen nie jest żadnym problemem, skoro płace rosną szybciej od inflacji. Za taki przekaz można by spokojnie przyznać Nobla, gdyby istniała kategoria fantazji i zaklęć ekonomicznych. Po pierwsze, rosnące szybko płace nakręcały inflację, a po drugie - były to jedynie dane statystyczne, a przecież nie wszyscy wówczas dostawali podwyżki w skali przebijającej inflację. Płace przecież rosną nie po równo i nie wszystkim, co przemilczywano w propagandowym przekazie, aby nie robić rysy jakąś tam inflacją na budowanym wówczas pomniku cudu gospodarczego.
Dziś po tym śmiałym stwierdzeniu nie ma już śladu, a odwrotna sytuacja, czyli realny spadek wynagrodzeń (uwzględniający inflację) jest uzasadnionym powodem do niepokoju wśród pracowników. Oznacza ni mniej, ni więcej, że trudniej będzie o podwyżkę, a jeśli już pracodawca się zgodzi zapłacić więcej, to trudno marzyć o tym, aby przeskoczyć inflację. Zatem realnie pracownicy będą mieli coraz mniej w portfelach i mniej będą mogli kupić. Konsekwencją będzie spadek konsumpcji, bo nie liczy się to, ile mamy w portfelu nominalnie, ale ile realnie za to jesteśmy w stanie kupić. Skutkiem ubocznym będzie mniejsza presja inflacyjna.
Skąd, szczególnie u prywatnych pracodawców, taka niechęć do windowania płac w rytmie, jaki nadaje inflacja? Ano spojrzeli na swoje biznesy, skalkulowali, ile mogą dorzucić jeszcze do funduszu płac i doszli do wniosku, że mówią "dość". Prywatny właściciel firmy nie jest od tego, aby dokładać do biznesu, tylko tak nim kierować, aby nie tylko przetrwał w konkurencyjnym otoczeniu na rynku, ale i wypłacał mu udział z zysku. A spowalniająca gospodarka oznacza, że coraz trudniej przerzucać wyższe koszty na kontrahentów i konsumentów, bo przestają to akceptować. Skoro nie można podnosić cen idąc łeb w łeb z inflacją, to tym bardziej nie można w ten sposób płacić pracownikom. Wygląda na to, że przedsiębiorcy doszli do ściany z płacami, a ograniczenie tempa ich wzrostu jest jednym z wypróbowanych sposobów ratowania kondycji firmy, obok np. cięć inwestycji, zanim popadnie w prawdziwe tarapaty i rozpoczną się zwolnienia grupowe.
Dla pracowników realny spadek wynagrodzeń to fatalna wiadomość, bo z drugiej strony są wystawieni na rosnące koszty życia, spłatę wyższych rat kredytów itd. Widząc, co się dzieje, o wiele trudniej będzie iść do szefa po podwyżkę, nawet z argumentem, że mamy blisko 20-proc. inflację. Zatem spirala płacowo-cenowa powinna nam ulżyć, skoro firmy wyczerpują swoje możliwości dosypywania pracownikom. Na rynku można spotkać się z argumentacją zarządów, że co prawda nie ma podwyżek, albo są one niewielkie, ale nie ma też zwolnień. Choć na razie sytuacja na rynku pracy, pomimo kilku głośnych zwolnień grupowych w dużych firmach, jeszcze nie wygląda źle, skoro w październiku stopa bezrobocia rejestrowanego wynosiła jedynie 5,1 proc., a liczba osób poszukujących pracy oscylowała wokół 800 tys. (najniższy poziom od 1990 roku). O pracę nadal jest łatwiej niż przed wybuchem pandemii COVID-19 na początku 2020 roku. Ale na tym optymistyczne wieści z rynku pracy można by właściwie zakończyć, bo realny spadek płac zapala czerwoną lampkę. Rynek pracownika może się jeszcze nie kończy, ale najlepszy czas już definitywnie minął.
Negatywny dla pracowników zwrot akcji w dynamice płac nastąpił, gdy rośnie presja w budżetówce, która w zasadzie w ostatniej dekadzie jest wielkim przegranym na rynku pracy. Warto przypomnieć, że przez kilka lat pensje było zamrożone, ponieważ znajdowaliśmy się w unijnej procedurze nadmiernego deficytu. Potem podwyżki (dość wybiórcze) szły jak po grudzie, a gdy wreszcie zatrudnieni w budżetówce mogliby dostać więcej, to rozszalała się inflacja. Pogorszenie finansów publicznych sprawia, że z ław rządowych coraz częściej słyszymy hasło "oszczędności", których poszukiwanie zwykle nie omija budżetówki. To poważny problem dla całego państwa, ponieważ tracące na sile nabywczej płace, dodatkowo osób mało zarabiających, są wybitnie demotywujące i biją w jakość całego sektora usług publicznych, a także administrację.
W dużo lepszym położeniu, można powiedzieć wręcz uprzywilejowanym są załogi największych firm państwowych, bo rządzący o wiele bardziej boją się siły związków zawodowych w branży górniczej czy energetycznej niż w budżetówce. Dlatego właśnie tam z płacami dzieją się rzeczy, których budżetówka i pracownicy firm prywatnych mogą generalnie pozazdrościć: nie tylko podwyżki, ale i sute dodatki inflacyjne, okazjonalne nagrody itd. Można zaryzykować pogląd, że pod względem płacowym w firmach państwowych została stworzona arystokracja przemysłowa, która ma się lepiej niż pozostali, bo władzy zależy na utrzymaniu w nich tzw. spokoju społecznego, co - przekładając na prosty język - oznacza, że chce za wszelką cenę utrzymać ich poparcie polityczne w zbliżających się wyborach. Tymczasem szalejąca inflacja i spadające realnie dochody powodują coraz większe frustracje społeczne i grożą, że ich efekty będzie można zobaczyć nie tylko przy urnach wyborczych, ale i wcześniej w protestach na ulicy.
Podsumowując, płace w Polsce będą rosły nie tylko coraz wolniej, ale i coraz bardziej nierównomiernie. Problemy w większym stopniu dotkną firmy prywatne i budżetówkę, a najmniej ucierpią załogi wielkich firm państwowych. Inflacja odkleiła się od dynamiki płac i w najbliższych miesiącach i kwartałach nie wygląda, aby miało się to zmienić, skoro wieści z gospodarki będą coraz gorsze. Niestety, mści się zlekceważenie przez władze polityczne i monetarne inflacji w początkowej fazie, gdy dokładano transferów socjalnych, a stopy procentowe były długo utrzymywane na prawie zerowym poziomie. Pochód inflacji w Polsce wcale nie rozpoczął się wraz z gospodarczym odreagowaniem po pandemii COVID-19 i skutkami wojny w Ukrainie, tylko już na przełomie 2019 i 2020 roku. Zatem grunt pod wzrost cen został u nas przygotowany dużo wcześniej, a wszystko, co działo się później na skutek nakręcania się spirali płacowo-cenowej było przykrą konsekwencją, wzmocnioną przez gospodarcze "czarne łabędzie" w postaci skutków pandemii i wojny.
Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie.
(śródtytuły pochodzą od redakcji)
Zobacz również: